sobota, 24 października 2009

Na pieszo

Scena się obraca znacząco skrzypiąc...
Się albo sobie...
Świat będący w permanentnym ruchu mógłby wydawać takie odgłosy, gdyby przejmował się ludzkim wysiłkami, by go zniszczyć...
Ale on tylko sobie się znajduje w jednej wiecznej eksplozji.
Wojna rozumiana jako katastrofa wydaje się być stanem ulubionym tego świata. A innego ponoć nie ma...
A na scenie jedynie kamień. Jak wiemy - istota doskonała. Spoglądająca na nas swym jasnym i spokojnym spojrzeniem z oddali bezczucia. Kwintesencja kosmosu zamknięta w chłodnych granicach kamiennego sensu.
Mrożek czy raczej Anna Augustynowicz (bo to jednak ona zmieniła wytyczne dotyczące scenografii wymyślonej wcześniej przez autora sztuki) umieszcza w tym świecie pozbawionym jakichkolwiek wytycznych czy kierunków grupę bohaterów stanowiących niejako syntezę kondycji społeczeństwa w momencie przełomu. Każdego... niekoniecznie tylko tego związanego z II wojną, choć wiadomo, że ten bardzo jednoznacznie widoczny jest w sztuce i spektaklu.

Dawno temu ważna była dla mnie w tej sztuce przede wszystkim postać Superiusza. Teraz przyglądając się Bace odczułem, jak bardzo już ta postać przestała mnie intrygować. Z moim dawnym filologicznym zainteresowaniem teraz praktycznie (dosłownie) syn mój częściej się boryka niż ja. Czasami nawet już mam nieskromne wrażenie, że tego gościa zrozumiałem (i może stąd to ochłodzenie uczuć)... Witkacego oczywiście, nie - syna...
Kpi sobie z niego Mrożek czy nie? z Witkacego oczywiście, nie - z Syna...
bo Syn to chyba właśnie największym szacunkiem przez autora jest obdarzony; można by pomyśleć, że Synem to gdzieś tam Mrożek być mógłby...
Dzisiaj właśnie kluczowa dla mnie jest relacja Ojca z Synem. Ojciec i Syn są zawsze - "My skądś ich znamy". Swojscy, swoi... (specyficzne, że Nauczyciel to "nietutejszy" jest)
W świecie permanentnego zagrożenia Syn ma prawo oczekiwać od Ojca klarownych wytycznych dotyczących tego, jak postępować. W sztuce zaś rady Ojca sprowadzają się np. do stereotypowego nakazu "Odłóż to na swoje miejsce"; nakazu, który każdy chyba słyszał wielokrotnie ze strony rodziców... I Ojciec dokładnie tak funkcjonuje. Tak jest bezpiecznie. To nie konserwatyzm a chęć przeżycia. Chęć kontynuowania życia. Świat jest nieustannym wyzwaniem, szczególnie gdy podstawową zasadą jest 'przetrwać'. Jak się zachować, by się nie narazić, nie wiedząc, czy mamy do czynienia z wrogiem czy przyjacielem... na szczęście w sztuce obcy okazał się trupem. Ale w życiu nieustannie mamy z tego rodzaju sytuacjami do czynienia. Z sytuacjami, w których lepiej poczekać z wypowiedzeniem tego, co się myśli, do momentu, w którym będziemy pewni opinii rozmówców...
Być może świat ludzki jeszcze istnieje tylko dlatego, że o jego przetrwanie zabiegają tego typu ludzie. Wszyscy natchnieni ideologowie już dawno i to kilkakrotnie by ten świat unicestwili... oczywiście w imię lepszego świata... lepszy niebyt niż to, co jest...takie sobie.
Ojciec skutecznie unika wszelkich sytuacji, które wymagałyby od niego opowiedzenia się, narażenia życia... dopóki się nie upije oczywiście, a i w tym wypadku prawie mu się upiekło. No może poza tym, że Syn już nie słuchał go tak bezkrytycznie. Ale ten moment i tak by nastąpił. Tyle że może w mniej kompromitującej Ojca sytuacji... Kontekst biblijny wskazywałby jednak, że jest to sytuacja uniwersalna... kompromitacja Ojca w oczach Syna. Może dzięki temu, mimo permanentnej asekuracji, świat posuwa się do przodu... bo choć przez moment Syn chce być jednak inny...
Można by uznać, że żenująca kompromitacja Ojca jest niezbędnym warunkiem postępu. I w ten sposób usprawiedliwić wszystkie swoje niecne czyny.

Tak, to nie egotyzm Superiusza i jego arystokratyzm ducha mnie w tej sztuce dziś intryguje. Istnienie, które nie może istnieć bez pytania o sens swego istnienia. Byt, który nie może istnieć bez kobiety - pielęgniarki i tragarza. Kompletnie niepraktyczny hipochondryk, dle którego oderwana część ludzkiego ciała...obcego ciała... jest tylko problemem teoretycznym.
Tak... Superiusza już całkowicie oswoiłem; dla mnie fascynujący, bo obcy jest Ojciec ("Ja nigdy dla siebie, ja zawsze dla rodziny" - ja tam zawsze byłem zwolennikiem zdrowego egoizmu... zdrowego dla mnie oczywiście, więc z tą postacią utożsamić się nie mogę).

I obraca się ten świat w skrzypiącym rytmie, świat oliwiony najbardziej uniwersalną walutą - bimbrem...

S. Mrożek Pieszo, reż. A. Augustynowicz

niedziela, 18 października 2009

O miłośnikach starożytności i kobiecego ciała

Aby czytać kryminały mieszczące się we wspomnianym wcześniej nurcie Chandlerowskim, trzeba być przygotowanym na obraz rzeczywistości daleki od tego oświetlonego letnim światłem południa.
Figurą tego świata może być jeden z fragmentów ostatniej powieści Krajewskiego: "Powiadano, że rzeczne podziemia to tajny przestępczy świat, kolonia trędowatych i ladacznic, azyl morderców i sodomitów. Jako dziecko wyobrażał sobie, że tam przy płonących rzekach siedzą krwawe Furie, a piekielne psy napełniają otchłanie swym wyciem. Jako człowiek dorosły wielokrotnie chciał tam wejść i poznać to przeklęte miejsce, które było wedle miejskiej legendy, godne pióra Dantego".
Lektura tego rodzaju kryminałów przypomina często wędrowanie przez tego rodzaju przestrzenie, kolejne kręgi piekła.
Tym razem Krajewski, znawca kultury starożytnej, wpisuje swa opowieść w jeden z najsłynniejszych mitów: w historię Minotaura. Po raz kolejny okazuje się, że starożytni powiedzieli już niemal wszystko o człowieku. A co ważniejsze - to, co wydaje nam się w tych archaicznych opowieściach okrutne i nieludzkie - jest jak najbardziej obecne w świecie nas otaczającym. Chyba że uznamy cały ten świat za wytwór chorej wyobraźni pisarza. Czytając doniesienia prasy codziennej musimy jednak porzucić taką naiwną interpretację.
To, co wydaje się mityczne w opisie ukrytej w podziemiach miasta rzeki Pełtwi, dzieje się obok, być może za ścianą... może w naszych osobistych ukrytych pragnieniach...
A tym, co się przede wszystkim kotłuje w odmętach tej zapomnianej rzeki, to ludzka niezaspokojona chuć. Cała powieść wypełniona jest przeróżnymi odmianami ludzkich zainteresowań seksualnych. Od tych stosunkowo niewinnych (zaspokajanie swoich potrzeb w salonce pociągu z przygodnymi prostytutkami), poprzez homoseksualne orgie artystów baletu aż po wynaturzone potrzeby tytułowego Minotaura... I choć w utworze Minotaurem nazwany jest typ o wyglądzie potwora (co byłoby zgodne z niemal dosłownym odczytaniem mitu), to ja byłbym skłonny widzieć cechy jego natury także w jego urodziwym promotorze. Zdecydowanie bardziej przerażające jest ukrywanie się bestii w pięknym ciele niż w apokaliptycznej bestii.
Swoją drogą uzmysłowienie sobie , że proceder dostarczania młodych słowianek do europejskich burdeli, nie jest odkryciem współczesnym, także daje do myślenia. W sumie to przecież mit o Minotaurze zawiera w sobie dokładnie taką samą historię. Zadziwia to zapotrzebowanie na dziewice w tym społeczeństwie samców...
Czytelnika dotychczasowych książek Krajewskiego ich główny bohater już niczym nie zaskoczy.
Eberhard Mock jak zwykle nadużywa alkoholu, bywa agresywny i wulgarny, niezbyt przejmuje się prawem prowadząc śledztwo, lubi dobrze zjeść - czasami jego gust wydaje się wyrafinowany, ale częściej symbolem preferencji jego kubeczków smakowych jest po prostu solidna golonka - no i oczywiście od czasu do czasu z zakamarków intelektualnej przeszłości wyłaniają się różne łacińskie sentencje. Ile jest w nim samego Krajewskiego? Albo jego pragnień? Pytanie niegodne badacza literatury, ale na blogu jak najbardziej zasadne...wystarczy, że mi przyszło do głowy.
Bo to, że ma wykształcenie klasyczne, wszyscy wiedzą. Ale czy np. Krajewski jest zwolennikiem istnienia Guantanamo? Zakończenie powieści mogłoby o tym świadczyć.
Zresztą, w tej powieści było dwóch głównych bohaterów. Ale Popielski - policjant lwowski - bardzo mocno przypomina Mocka. Niezwykłym wydaje się fakt tak wielu zbieżności - a przede wszystkim to zamiłowanie do kultury starożytnej. Cudowna zbieżność.... Obaj należą do klubu miłośników starozytności i kobiecego ciała; i obaj za swoją uznać mogliby sentencję : Investigo ergo sum.
Może na początku Popielski nie popierał brutalnych metod Mocka, ale w zakończeniu uczeń przerósł mistrza. Stał się sędzią i katem. Czyżby w ten sposób Krajewski dawał wyraz swemu przekonaniu, że inaczej zwalczyć zła nie sposób... czyżby patrzenie w twarz zbrodniarza "bezczelną, pewną siebie, bezkarną" było tym, co we wspólczesnym świecie najbardziej mu doskwiera?
Na pewno decyzja Popielskiego, by zostać prywatnym detektywem, spowoduje, że za jakiś czas znowu go spotkamy...
jeszcze kilka słów o utworach topograficznych, czyli takich, które przypominają metodę twórczą Prusa. Znana jest anegdota o tym, w jaki sposób powstawała cała część paryska "Lalki": Prus opisywał spacer Wokulskiego po Paryżu cały czas kątem oka spogladając na plan stolicy Francji. Trudno oprzeć się wrażeniu, że i w wypadku tej powieści było podobnie...

Marek Krajewski Głowa Minotaura

sobota, 17 października 2009

Podwodne zapasy Erosa i Tanatosa

Są dwie filmowe wersje "Tataraku" - opowiadania Iwaszkiewicza. W obydwu pojawia się opis tytułowego tataraku, którego pominąć się nie da.
"Tatarskie ziele ma dwa zapachy. Jeżeli się potrze w palcach zieloną jego wstążkę, miejscami przymarszczoną, poczuje się zapach, łagodną woń "wierzbami ocienionej wody" jak mówił Słowacki, trochę tylko zatrącającą wschodnim nardem. Ale kiedy się takie pasmo tataraku rozetrze, kiedy się włoży nos w bruzdę, wyłożoną jak gdyby watą, czuje się obok kadzidlanej woni zapach błotnistego iłu, gnijących rybich łusek, po prostu błota.
Zapach ten na początku mojego życia skojarzył się z obrazem gwałtownej śmierci".
W opowiadaniu mamy jeszcze zarys sytuacji narracyjnej. Dość osobliwej i pociągającej. Narrator od 25 lat spotyka się raz w roku z kobietą, o której mówi, że jest prawdziwą przyjaciółką. A dzieje się tak dlatego, że są swoimi żywotami kompletnie niezainteresowani i dzięki temu mogą być ze sobą całkowicie szczerzy. Swoisty warunek szczerości; ale może rzeczywiście jedyny. Chyba tylko w takiej sytuacji możemy drugiej osobie powiedzieć dokładnie wszystko nie raniąc jej przy okazji.
Wajda także ten element autoteliczny zachował, lecz, co zrozumiałe, dotyczy on procesu realizacji filmu. Co ciekawe, ten dzisiaj już może mało odkrywczy pomysł w tym akurat wypadku znajduje swoje odzwierciedlenie w pierwowzorze literackim.

Tatarak - życie naznaczone śmiercią; świeżość zapachu przechodząca w gnijący odór błota; spotkanie młodości z przekwitaniem...
Niezwykła umiejętność Iwaszkiewicza do odnajdywania w otaczającej nas rzeczywistości figur i znaków odnoszących się do najbardziej podstawowych ludzkich problemów. Powolny, mocno niewspółczesny nurt tej prozy nie po raz pierwszy stał się dla Wajdy okazją do wytchnienia po tematach dotyczących wielkiej polityki. Okazją do zatrzymania kamery na rejestrowaniu specyficznego charakteru kształtowania się nurtu rzeki... I niczym bohaterowie Iwaszkiewicza, którzy próbują uchwycić i zamknąć czas niczym Syzyf zniewalający bożka śmierci, odprawia swój rytuał...
W opowiadaniu Iwaszkiewicza Marta kilkakrotnie płynie z nurtem rzeki, bo pod prąd się nie da; i wraca brzegiem. Pod prąd się nie da...
W żadnej z ekranizacji "Tataraku" nie ma tej sceny. Zbyt oczywista? Mało filmowa?
Jest natomiast u Wajdy ucieczka Jandy z planu po scenie, gdy walczy o życie ze ściągającą ją w wodną otchłań śmiercią. Filmowe odzwierciedlanie monologu, którego treścią są ostatnie chwile spędzone ze swoim mężem.
Kolejne dzieło w którym twórca odprawia dziady...
Janda zachowała telefon męża (płaci rachunki) i od czasu do czasu do niego dzwoni, by posłuchać włączającej się sekretarki.
Janda tworząc ten film zmaga się niczym Marta po wodą ze zniewalającą siłą śmierci. I chyba tym razem wygrywa człowiek...
Płynąca woda - nieuchwytny czas; stojąca woda - otchłanie nieświadomości...
Marta siedząca na brzegu i przyglądająca się młodości sprawnie pokonującej opór wody uświadamia sobie, że w tym momencie doszło w jej życiu do najbardziej spektakularnego spotkania Erosa i Tanatosa. Stojąca woda zarośniętego tatarakiem oczka staje się niemal projekcją jej wewnętrznego dramatu. Zmysłowemu muśnięciu ust towarzyszy histeryczna podwodna walka z utraconą nadzieją. I choć w tej scenie udaje się jej wydostać na brzeg, to wygrana jednak jak zwykle jest po stronie śmierci.
A towarzyszy całej sytuacji bolesna świadomość bohaterki, że po tym dotknięciu młodości nieodwołalnie musi nadejść śmierć. Tak jakby zniknięcie na moment poczucia "zbędności istnienia" musiało być w ten sposób okupione; aromatem śmierci, "która miała się stać niebawem również jej udziałem". O czym chyba jeszcze w tym momencie nie wiedziała. W opowiadaniu ma świadomość swej bliskiej śmierci już w momencie, gdy relacjonuje swą historię narratorowi. W filmie Wajdy pojawia się wątek dotyczący tej sytuacji zaczerpnięty z opowiadania Maraia "Nagłe wezwanie". Niezwykła zbieżność: mąż lekarz mając świadomość śmiertelnej choroby żony obserwuje jej zafscynownie młodym mężczyzną...
Mnie ten kontekst zafrapował z innego powodu.
Maraia dopiero odkrywam. W lipcu oglądałem na scenie "Żar". Z przejęciem przyglądałem się z bliska Szaflarskiej, Zapasiewiczowi i Gogolewskiemu. Po spektaklu myślałem o niezwykłej roli Szaflarskiej w filmie "Pora umierać".
Tydzień później zmarł Zapasiewicz.

J. Iwaszkiewicz TatarakTatarak, reż. A. Szafiański
Tatarak, reż. A. Wajda

środa, 14 października 2009

W labiryncie pamięci

W jakim stopniu pamięć jest częścią duszy?
jeśli coś takiego oczywiście istnieje:-)
tożsamości, charakteru, osobowości?
Kim staje się człowiek pozbawiony pamięci?
Strach przed takim stanem spędza sen z powiek wielu... mi także i to nierzadko...
Ubezwłasnowolnienie z tym stanem związane poraża mnie... i coraz bardziej staję się zwolennikiem eutanazji; przynajmniej jeśli chodzi o moją osobę...
czy jeszcze wtedy jestem osobą?

Inaczej sprawa wygląda w wypadku zaniku pamięci krótkotrwałej (gdy wydarzenia z odległej przeszłości pozostają w pamięci i nadal są podstawą osobowości... czy na pewno? czy taki stan zatrzymania pamięci na jakimś tam punkcie nie powoduje, że stajemy się swoistą skamieliną z wyrytymi znakami przeszłości, której miejscem najwłaściwszym jest muzeum?).
Jak żyć z pamięcią obejmująca obszar 15 min.? Życie staje się nieustannym filmem krótkometrażowym. By zachować jakąkolwiek ciągłość zdarzeń (a więc i tożsamości) można robić zdjęcia i notować najistotniejsze informacje dotyczące świata, w którym jesteśmy zanurzeni (tworzymy coś w rodzaju protez pamięci). W ten sposób życie staje się nieustannym seansem detektywistycznym. Niemal w każdej chwili zaczynamy interpretować świat od początku. A ponieważ, jak wiemy, interpretacja sztuką swobody i dowolności wielkiej jest - na podstawie tego samego zestawu zdjęć i notatek można stworzyć w każdej chwili kompletnie różne obrazy zdarzeń i sytuacji, w których się uczestniczy. Przyjaciel może być postrzegany jako wróg, rodzinne miasto jako egzotyczna wyspa, żona jako źródło miłości albo zawiści i zdrady... By takich pomyłek nie popełniać notatki powinny być coraz dokładniejsze. A ponieważ zakładamy, że pamięć krótkotrwała to ok. 15 min... nasze życie sprowadziłoby się np. do czytania w kółko notatki, na której czytanie potrzeba dokładnie 15 min... i tak życie staje się już nie filmem a ciągiem czarnych znaczków...
W gruncie rzeczy życie co niektórych ludzi zanurzonych w kulturze troszeczkę tak wygląda. I nieważne, czy jest to maniak niewychodzący z kina czy naukowiec przez całe życie zajmujący się np. życiem i twórczością Gombrowicza. W dość dużym stopniu ich egzystencja stopniowo coraz szczelniej opatulona jest przez teksty kultury, które tak nimi owładnęły. I choć z ich pamięcią nie dzieje się nic złego, a naukowiec to już szczególnie powinien pielęgnować jej sprawność, to zawartość tejże może uczynić z nich równie absurdalny byt jak ten wczytujący się przez 15 min w skrawek własnego życia, które przecież już także stało się literaturą...
Zresztą przypadek Jana Błońskiego jest wybitnie znaczący i symboliczny...

Właściwie to ja chciałem o filmie...
Pomysł, by opowiedzieć historię człowieka właśnie "z taką przypadłością" (czyli z zanikiem pamięci krótkotrwałej) juz sam wystarczyłby, by mnie zainteresować. Uwikłanie tejże opowieści w zdarzenia o charakterze kryminalnym pozwala w sposób szczególnie wyrazisty pokazać niebezpieczeństwa, które z takim stanem się wiążą. Niebezpieczeństwa permanentnej manipulacji...
Myślę, że posiadając taką przypadłość dość szybko człowiek jest w stanie utracić motywację do działania czy w ogóle życia. A może tracimy ją wraz z utratą pamięci krótkotrwałej. Może i odwrotnie - ludzie pozbawieni motywacji mogą mieć kłopoty z taką właśnie pamięcią. Może... nie znam się na tym, ale jakoś tam jest to dla mnie prawdopodobne. Motywacja jest przecież trwałą pamięcią celu. A gdy jest nią zemsta, której przyczyna usytuowana jest w czasach, które pamiętamy... to mamy już gotowy pomysł na scenariusz.
Christopher Nolan zmontował tak swój film, że niemal do końca gubimy się w labiryncie protez pamięci wraz z bohaterem. I i po obejrzeniu filmu nie możemy mieć pewności, czy ostateczna wersja jest tą jedyną i właśnie ostateczną. Gra z widzem nie jest już tylko zręcznym zacieraniem śladów przez reżysera i scenarzystę, ale staje się immanentną częścią opowieści. Przez ponad godzinę stajemy się kimś z zanikiem pamięci...

Swoją drogą bardzo różne są te filmy Nolana, które obejrzałem: Mroczny rycerz, Bezsenność, Prestiż (film o dwóch konkurujących ze sobą magikach jakoś tak pod koniec XIX wieku; film dość długo sprawiający wrażenie realistycznego, by pozostawić wrażenie magicznej metafory; film, w którym Christian Bale był dla mnie najbardziej przekonujący) , no i właśnie Memento...

Memento, reż. Christopher Nolan

poniedziałek, 12 października 2009

to, co widzimy

taki sobie film, lekko (lekko - bo lata trzydzieste to jeszcze ciągle nie tak daleko) kostiumowy (w jednej z kryminalnych powieści Mankella grupa młodych ludzi przebierających się w historyczne stroje uwidoczniona jest na zdjęciu w kostiumach (!) z dwudziestolecia - a więc są to już kostiumy historyczne), o skrytej mocno namiętności (choć to tylko sam początek filmu)
skrytej - bo tak nakazywały obowiązki wobec środowiska, w którym wychowani zostali bohaterowie filmu
czyli typowa miłość romantyczna

Opowieść o dziewczynce, obdarzonej wyobraźnią iście literacką, która na podstawie bardzo subiektywnych przesłanek, stworzyła w swojej główce historię będącą źródłem nieszczęścia...
bo jeszcze dodatkowo sama nie była wolna od emocji, które podpowiadały jej, jaka wersja prawdy ukoi najbardziej jej niespełnione oczekiwania
(czyli - gdzieś tam na marginesie - mała opowieść o emocjonalnych źródłach plotki)

Dwie sceny wydają się być najważniejsze.
Trzynastoletnia dziewczynka podejrzała przez okno sytuację, którą bardzo subiektywnie zinterpretowała.
Młoda kobieta rozbiera się niemal do naga przed mężczyzną. Wskakuje do wody, by po chwili ociekając wodą stanąć przed nim w wyzywającej wydawałoby się pozie.
W wyobraźni mocno oddalonej obserwatorki (zazdrosnej i zakochanej) młody mężczyzna stał się facetem o obsesji seksualnej.
Interpretujemy rzeczywistość skrajnie subiektywnie nie umiejąc oddzielić własnych obsesji czy też po prostu jakiegoś tam stanu emocjonalnego od postrzeganego przez nas obrazu rzeczywistości. Czy w ogóle jesteśmy w stanie inaczej poznawać i nazywać świat nas otaczający.
Nie ma problemu do momentu, w którym nie dzielimy się naszymi wnioskami z innymi. I gdy te nasze obserwacje nie dotyczą innych ludzi, którym w ten sposób przyklejamy fałszywa łatkę.

Z drugiej strony jednak trzeba przyznać, że dziewczynka dostrzegła to, co w tej scenie było jednak prawdziwe. Pomiędzy ludźmi, których obserwowała toczyła się skryta gra emocji, które ci sami przed sobą jeszcze skrywali. I znalazło to potwierdzenie...
Najpierw Robbie spontanicznie pisze tekścik adresowany do Cecilii (bohaterowie owej sceny) o zbyt jawnej treści erotycznej.
I dość szybko okazuje się, że łączy ich miłość.
Okazuje się, że wyobraźnia literacka pozwala przeniknąć pozory rzeczywistości, by odsłonić 'to, co ukryte' nawet przed uczestnikami zdarzenia.

Dzięki oddaleniu Briony (młoda obserwatorka) dostrzegła w tej scenie to, co było jej istotą; tyle tylko, że przypisała uczuciom łączącym obserwowaną parę nazbyt biologiczne imię...
czy nazbyt?
Można powiedzieć, że pokuta, którą sobie w przyszłości wyznaczyła (która de facto dotyczyła nieco późniejszego zdarzenia oczywiście) nie wiązała się z zadośćuczynieniem a z ukaraniem samej siebie za zbyt wyuzdaną wyobraźnię...

Nie ma jednak wątpliwości, że to, co zobaczyła Briony przy fontannie, zdecydowało o tym, jak postrzegała rzeczywistość kilka godzin później. I gdy wbrew oczywistości nakazała swoim zmysłom widzieć to, co zgodne było z jej wcześniejszą interpretacją rzeczywistości. I choć wyglądało to na oczywistą zemstę za zawiedzione uczucie, to bardzo prawdopodobne, że gdy zeznawała przeciwko Robbiemu, była przekonana, ze mówi prawdę.

Zmysły nie zawsze są najlepszym świadectwem prawdy. Nigdy nie możemy być pewni, czy prawdy o rzeczywistości po prostu sobie nie wmawiamy.

Druga scena - czy wręcz sekwencja - ma charakter metapoetycki (często opowieść snuta jest w rytmie wystukiwanej na maszynie historii).
W zakończeniu filmu okazuje się, że cały film jest opowieścią staruszki o imieniu Briony właśnie...
Opowieścią, która być może jest tą własciwą formą pokuty.
Twórczość jako forma zadośćuczynienia; czy może uspokojenia sumienia...
Film ma dwa zakończenia: to upragnione i to rzeczywiste. Łatwo się domyślić, że to rzeczywiste zgodne jest ze schematem miłości romantycznej...

W filmie kilkakrotnie pojawia się motyw powrotu.
Przede wszystkim w odniesieniu do zasadniczego wątku miłosnego. Cecilia bardzo pragnie powrotu Robbiego.
Ale też żołnierze angielscy uciekający z Francji (mocno rozbudowane, niezwykle przejmujące sceny spod Dunkierki będące figurą emocjonalego chaosu i roztrzaskanych więzi międzyludzkich) obiecują, że powrócą... i choć w filmie to nie następuje (!), wiemy, że powrócili...
Powróciła też na dobre historia miłości. Wprawdzie już na kartach powieści i w wersji bardziej przez nas oczekiwanej, ale w sposób zdecydowanie bardziej trwałej... zgodnie z niezwykle trwałym w naszej literaturze toposem...
I co z tego...
Briony napisała swą powieść. Być może umrze z poczuciem spełnienia.
Ale może lepiej by było, gdyby jej powieść nie miała pretekstu w rzeczywistości, by powstać...
Gdyby Robbie nie uratował jej życia, gdy wystawiała jego, wymyśloną przez siebie, miłość na próbę...

I kilka znaczących scen rozgrywających się w pod powierzchnią wody, czy z wodą w roli głównej (bo cóż np. oddziela uciekających, stęsknionych żołnierzy od ich upragnionej wyspy...)...
bo źródłem tego, co najważniejsze w tej historii jest to, co dzieje się pod powierzchnią świadomości...

Pokuta, reż. Joe Wright

niedziela, 11 października 2009

to, co ukryte

Dlaczego lubimy kryminały?
ci którzy lubią oczywiście

Wielbiciele Agaty i Sherlocka należą przede wszystkim do wielbicieli zagadek i rebusów wszelkiego rodzaju. I pewnie w swej istocie u początków gatunku przede wszystkim o to chodziło. Rozwiązywanie zadań z wieloma niewiadomymi.
Wielbiciele Agaty i Sherlocka wpadają w histerię, gdy złośliwie zdradzi im się treść ostatniej strony utworu.
I im subtelniejsza i bardziej przewrotna konstrukcja utworu - tym lepiej. Autor musi być 'o krok' przed czytelnikiem. Musi umieć go w sposób jak najbardziej prawdopodobny zaskoczyć. Musi mieć w sobie coś z przestępcy zacierającego ślady. A jednocześnie musi pozostawić wrażenie, że jest z czytelnikiem całkowicie szczery (na tym polega genialność dobrych twórców tego gatunku - muszą być zbrodniarzami doskonałymi...). To rzeczywistość ma się okazać zaskakująca i nieobliczalna.
W śledzeniu mordercy jest coś z odkrywania ukrytej prawdy o rzeczywistości. Niemal wszystko objawia się w końcu jako coś zupełnie innego niż się wydaje. Tego rodzaju utwory uczą, być może szkodliwie, że nie powinniśmy wierzyć bezkrytycznie w żadne słowo - i to które formułowane jest przez bohatera i to, które jest komentarzem narratora... uczy nas gry ze światem. Tyle że dotyczy ona najokrytniejszej strony tego świata.

ludzie, sytuacje
świat cały
są inne niż sie wydają
prawda jest ukryta
w geście
nieopatrznym przejęzyczeniu
pozornym nieładzie w szufladzie biurka

I gdyby 'tylko' o rozwiązanie zagadki chodziło, to pewnie moje czytanie i oglądanie tego rodzaju utworów skończyłoby się wraz z wygaśnięciem mojego licealnego zainteresowania dla matematyki.
Nużą mnie kryminały współczesne, które kontynuują ten, szlachetny dla niektórych, nurt w tego rodzaju literaturze i filmie (np. Akunin - mimo całego szacunku, jaki mam do tego autora, jeśli chodzi o pietyzm związany z odtworzeniem realiów historycznych).
Ktoś taki jak Chandler musiał się w pewnym momencie pojawić.
Samotny detektyw, niestroniący od alkoholu, z całym przykrym bagażem życiowych doświadczeń, z mocno zachwianym kręgosłupem moralnym często...
poza jedną zasadą - są czyny w świecie nas otaczającym, które wymagają bezwzględnej reakcji, niezależnie od tego, komu - objawiając prawdę - możemy się narazić
I to jest dość istotny motyw w tej odmianie twórczości detektywistycznej. Niemal zawsze okazuje się, że, by objawić prawdę, trzeba zachwiać statusem społecznym, opinią towarzyską liczących się
tzw. szanowanych obywateli...
której znaczący hołd oddał Polański w "Chinnatown", hołd oddany także przez Nicholsona nieśmiertelnemu Hamphreyowi
i do której twórczo nawiązują Mankell i Krajewski

Obejrzałem ostatnio trzy odcinki BBC nakręcone na podstawie powieści o Wallanderze.
Wcześniej oczywiście czytałem książki.
I mimo że oglądałem coś, co już znałem - oglądanie sprawiło mi przyjemność (tak, Jacku - podobały mi się te trzy filmy).
Bo nie rozwiązanie zagadki było tu istotne; albo inaczej - nie najistotniejsze.
Mankell niezwykle sugestywnie opowiada historię o człowieku, który z racji wykonywanej pracy, odkrywa ciągle od nowa ciemną prawdę o świecie, w którym żyjemy. I mimo że mógłby już dawno się przyzwyczaić, to wciąż się dziwi.
okrucieństwu, perwersji, obojetności, agresji
Mankell niczym Szekspir okrywa podszewkę zwyczajności i normalności. Fobie, kompleksy i wynaturzone sposoby odreagowywania na nie przyzwoitych wydawałoby się ludzi.

I powieść, i film "O krok" dotyczy właśnie tej najistotniejszej zasady: nic nie jest takie, jak się wydaje. Możemy z kimś pracować przez lata, możemy przez tego kogoś być uważani za najlepszego przyjaciela, a i tak w momencie jego śmierci będziemy zaskoczeni prawdą...
I choć konstrukcja utworu oparta jest na typowym dla gatunku rozwiązywaniu zagadki, to ważniejsza zdecydowanie jest ta banalna, a wciąż zaskakująca prawda o świecie, w który żyjemy. W każdej chwili może nas on zaskoczyć czymś, na co nie jesteśmy przygotowani. Nawet jeżeli, tak jak Wallander, tę prawdę odkrywamy permanentnie. Bo to chyba tego bohatera wyróżnia. On wciąż jeszcze się nie przyzwyczaił, mimo że wciąż 'robi w mordercach' (jak mawiał Gajewski, kolejne wcielenie gliny Chandlerowskiego... źródło moich sporów z Kubą - on zawsze wolał 'Pittbulla').
Jest zwyczajny i żyje w zwyczajnym - oczywiście na miarę Szwecji - świecie. Nie jest Bondem ani Indianą Jonsem (co nie znaczy że nie czuję do tych panów ciepłego sentymentu).
Gdy czytałem powieści o Wallanderze, wyobrażałem sobie ten świat w tonacji czaro-białej. Wyobraźnia momentalnie podsuwała mi kontekst z czarnego kryminału amerykańskiego. A także troszkę myślałem kategoriami naszej siermiężnej rzeczywistości. Bo Szwecja w tych powieściach jakaś taka swojska była. Komisariaty i ludzie z problemami moich sąsiadów (gdybym je znał - gdybym ich znał :-)).
A w filmie ten świat, jak przystało na standard BBC, bardzo kolorowy i wyrazisty (dla mnie - krótkowidza, który na co dzień powinien nosić okulary - wrażenie takie, jakie mam zawsze po założeniu tych magicznych szkiełek: zawsze jestem zdziwiony w tym momencie, że świat 'normalnie' daleki jest od impresjonizmu, który towarzyszy mojemu naturalnemu oglądowi rzeczywistości).
Podrasowane często zdjęcia pejzaży przypominające 'National Gegraphic'; cieszące oko...
Ale ta jakość nie spowodowała w moim wypadku odrzucenia tego obrazu. Być może jest on bardziej prawdziwy. I kontrast odkrywanej perwersji do takiego oglądu świata jest tym bardziej przejmujący.
No i Branagh, którego już dawno nie widziałem (a kojarzę go, jak większość, głównie z rolami Szekspirowskimi). Jest bardzo prawdziwy... a niepokojąca i poetycka chwilami muzyka tak jakby szła śladami tego, co dzieje się w jego głowie...
Bo z natury rzeczy film pozbawiony jest mocno obecnego w powieściach komentarza werbalnego dotyczącego kondycji współczesnego świata. Ten komentarz rodzi się sam z obrazu, dźwięku i odkrywanej stopniowo prawdy...

Wallander - jakby ciągle naiwny facet, zdziwiony światem... wciąż zmęczony, niedospany, niezadbany (dbająca o niego córka w filmie bardziej obecna niż w powieści - tam jest, ale zawsze niemal daleko; "śmierdzisz" - córka do ojca...), z wieczornym winkiem łagodzącym codzienne doświadczanie świata (nie tak bardzo jak nieodłączna whisky Marlowa), z kłopotami rodzinnymi... i jeszcze permanentnie wchodzący w kolizje z ludźmi, których problemami przejmuje się często bardziej niż oni sami...
bo zawsze jest strach, że zbyt wnikliwe spojrzenie gliny wytropi coś, co bardzo byśmy chcieli ukryć przed światem; nawet jeżeli nie jest to przestępstwo

Taa
jest w tym coś szekspirowskiego
nie rozwiązanie zagadki
losu

przypomnienie
jak bardzo podszyci jesteśmy
potworem

To na pewno nie kryminalny wątek sprawia, że lubię to czytać i oglądać...
On jest tylko jednym ze sposobów na powiedzenie czegoś o człowieku i świecie...