"- Sądzę - mówi szybko Eurydyka - że moi rodacy prędzej mnie ukamienują, niż pozwolą na drugie zamążpójście. Będę dla nich reklamą wierności i poezji, czymś w rodzaju wdowy narodowej. Posadzą mnie na na skale, abym plotła natchnione wyrocznie, albo zamkną w świątyni, co na jedno wychodzi. A potem umrę po raz drugi".
(Herbert: H.E.O.)
Przyszedł mi momentalnie do głowy ten tekst, gdy słuchałem w napięciu monologu „I będą święta” w wykonaniu Agnieszki Przepiórskiej (wg tekstu Piotra Rowickiego, reż. Piotr Ratajczak).
Czekałem na taki tekst. Bo, choć nie pada tam ani razu słowo 'Smoleńsk', to (przynajmniej na razie) będziemy ten spektakl do tego zdarzenia odnosili. Dlaczego czekałem? Jak w wypadku większości moich znajomych moja trauma nie dotyczy samej katastrofy (nikt z moich znajomych osobiście nic w niej nie stracił) a odnosi się do narracji obecnej w mediach przez wiele tygodni i miesięcy po niej. Nie jesteśmy niewrażliwi, ale jesteśmy wyczuleni na retorykę i fałsz. A niestety od razu zostaliśmy przymuszeni do doświadczania tego tragicznego zdarzenia zgodnie z narzucanymi nam schematami okazywania uczuć. Co gorsza, wypowiedzi osób, których dotknęło to osobiście... wypowiedzi starannie przygotowane przez media kolorowe i nie tylko (była żałoba, więc i media zgodnie z przyjętą symboliką przejmowały się na czarno-biało) były często niestety - delikatnie mówiąc - mocno nieautentyczne.
I po tej zgadze wielkiej, gdy już wydawało mi się wolny jestem od tego tematu (a już nawet i obojętność nie przynosiła wstydu) pojawił się tekst i spektakl, który i mnie poruszył i jednocześnie dał nadzieję. Nadzieję na to, ze żyję wśród ludzi, którzy potrafią stworzyć dzieło, które wykracza poza...
i ukazuje katastrofę nie tylko jako katastrofę
a wręcz okazuje się, że ona może być zdarzeniem wyzwalającym stopniowo niezwykły akt samoświadomości
(samoświadomości udręczenia?)
Zaczyna się jako historia studenckiej miłości dziewczyny do asystenta (myślałem oglądając, o co tu chodzi, bo to na festiwalu Sopot non fiction, a taki temat, mało publiczny, troszku mi nie pasował; choć wiem, że i on mógłby stać się punktem wyjścia do opowiedzenia przeróżnych intrygujących historii), od relacji z cudownych chwil, które świadectwem były tego, że księżniczka na księcia trafiła i bardzo chce się tym z innymi podzielić.
Ale on w katastrofie lotniczej zginął.
A więc historia o miłości tragicznej i teraz będziemy obserwowali, jak to trzeba sobie poradzić ze śmiercią ukochanego, z którym piętnaście lat się przeżyło... a tu jeszcze dwójka dzieci...
I rzeczywiście przez jakiś czas spektakl uświadamia nam, że żyjemy w kulturze, z której śmierć została wykluczona.
Albo oswojona, ale na takiej zasadzie, że jej jakość nie istnieje, została zdezynfekowana, wyjałowiona.
Rytuał nie służy wejściu w tajemnicę, on się sprowadza do porady u psychologa; procesy psychiczne towarzyszące śmierci bliskich zostały rozszyfrowane i należy je tylko odtworzyć, by powrócić do świata tych, którzy z uśmiechem zadowolenia zakładają konto (promocyjne oczywiście - to były elementy satyryczne spektaklu) dla singli. Nawet ksiądz potrafi tylko stereotypowo przywołać księgę Hioba, by mieć pretekst do połajania niegodzącej się na okrutny los parafianki.
A dzieci albo zadają irytujące pytania, albo uciekają w kulturę emo, w której mają poczucie bezpieczeństwa... itd...
Dopiero w pewnym momencie uświadamiamy sobie (ja sobie uświadamiam), że mąż nie zginął w byle jakim wypadku (niestety, gdy mamy do czynienia z pojedynczą tragedią, świat się nami nie interesuje), ale że to coś poważniejszego.
Że poszukiwanie sensu czy też symboliki dotyczy pewnej małej wspólnoty. Wspólnoty, dla której katastrofa stała się osią istnienia. A jej członkowie nie wyobrażają sobie, że ktoś mógłby inaczej dawać wyraz... I nawet najbliższy przyjaciel, po chwili ciepła i współuczestnictwa, zaczyna niczym mantrę intonować słowo Prawda.
Śmierć ukochanego męża staje się świadectwem Prawdy.
niestety nie tej egzystencjalnej, a tej (dla niektórych: jedynie istotnej) politycznej...
A żona ma stać na straży; ma niczym Antygona okryć kirem męczeństwa (wiem, że to nadużycie) pamięć o swym mężu i ma być gotowa, by drogę cierniową przejść aż Prawda porazi maluczkich wątpiących.
Przypomniał mi się los kobiet, żon po powstaniu styczniowym i to, jak sfera symboliczna totalitarną (bo presja społeczna wykluczała jakiekolwiek zachowania odbiegające od tych zaprogramowanych przez czcicieli Pamięci) bywała już kiedyś w naszych dziejach. Można powiedzieć, że (wyprzedzając nieco watek feministyczny) bycie żoną powstańca zesłanego na daleką Północ stawało się przekleństwem. Nie z powodu tęsknoty a z powodu kajdan symbolicznych narzucanych przez Obowiązek. Czasami jest tak (może zawsze?), że społeczeństwo jest najbardziej okrutnym więziennym strażnikiem.
I tu zaczyna się wątek niby feministyczny (niby - bo tu nie chodzi o płeć, choć to przez kilka wieków facet był tym, który rządzi; chodzi o obowiązki i zobowiązania wobec tej strony, która dominowała - i to równie dobrze może być kobieta dziś).
Według niektórych w tym momencie dopiero zaczyna się dziać w tej sztuce to, co najważniejsze. Czyli wyzwolenie. Bohaterka odkrywa, że w tej rodzinie to ona przybudówką była. Symbolicznie dostrzega to w ten sposób, że nawet na zdjęciach z wakacji jej nie ma - bo je robiła oczywiście. Wyszła za mąż na studiach, nie skończyła ich, bo dzieci... a mąż wielki i kariera i uznanie i cieszyło ją to wielce zawsze. Do tego stopnia wielki był - no bo przecież w Tym samolocie by się nie znalazł - że zdjęcia i z prezydentem i z premierem jego obok tych z wakacji znalazła.
Więc na allegro pamiątki po mężu sprzedała (przyśpieszyłem nieco to streszczenie, bo złapałem się na tym, że kurna całą historię chcę tu przywołać... i po co?... skoro na jakiś dygresyjny wypad nie starczy mi energii i ochoty).
Ładna, choć satyryczna (ale nie farsowa, bo nie lubię), była scena, gdy bohaterka opowiada o imprezie, na której mężczyźni patriotyczne bardzo pieśni śpiewali a ona jedynie o pieczoną kaczuszkę zadbać miała. Obok - wyliczenie przekrętów męża w polityce. Czy ten już nieco zbanalizowany kontrast wpisanego w przeróżne pieśni patriotyzmu z typowo ludzkim zamiłowaniem do szwindli potrzebny jest (bo to taka zbyt aktualna satyra)? Dla mnie tak, bo, mimo że ci panowie, którzy na samolot się nie załapali i wciąż nami rządzą, takimi rzeczami się nie przejmują, to cóż... ci, co zginęli, z tego grona pochodzili... i skoro już w tym spektaklu żonie głos oddano to ma ona prawo wykuć postument swego ukochanego z materiału, który ona uzna za stosowny i prawdziwy (tym razem z małej litery, ponieważ nasze małe prawdy to nie to samo co Prawda i nie o Platona mi tu wcale idzie...)
I proszę mi nie wypominać, że zmieniłem proporcje; w pierwszej chwili po zakończeniu wydaje się, że więcej było o buncie (ale to chyba złudne nieco, po prostu buntem się kończy i on mocno pozostaje po zakończeniu)... o tym, jak katastrofa uświadomiła kobiecie, że z miłości (przyzwyczajenia) zapomniała o swoim życiu. Ale w czasach małżeństwa była szczęśliwa, więc można by zapytać o sens tej świadomości, którą nagle dzięki tym dramatycznym wydarzeniom zyskała. Jeśli znowu zazna czasami szczęścia, to będzie ono niewątpliwe wyższej próby (tak przynajmniej mi się wydaje), ale jeśli nawet powiększenie piersi (cytat ze sztuki) jej tego nie da (to żart oczywiście, ale feministki już mogą snuć przypuszczenia, że szczęśliwą nie będzie, skoro zaczyna od realizacji tak żenującego pragnienia [swoją drogą nie sądziłem, że kobiety powiększają piersi z myślą o mężczyznach i że w oczach feministek może je to kompromitować - a usłyszałem to podczas rozmowy po spektaklu]a ja sobie myślę, że zaczyna od czegoś co jej przyjemność przyniesie niezależnie od tego, kto jej tego rodzaju pragnienia do mózgu wpisał, bo przecież większość jest nam jakoś wpisana i gdybyśmy ciągle o tym myśleli, to niczym Hamlet na milczeniu [emocjonalnym tym razem] byśmy skończyli), to pytanie pozostaje w mocy. Bo są zapewne tacy, którzy są skłonni twierdzić, że czasami lepsze jest nieświadome swych uwarunkowań szczęście niż żywot wypełniony po brzegi świadomością ale pozbawiony chwil spoza...
Niezależnie od tych moich (typowych dla mnie, wiem) bocznych ścieżynek, na których zawsze radość pisania odnajduję, trzeba przyznać, że "I będą święta" tekstem bluźnierczym jest a więc potrzebnym bardzo (bo bluźnierstwo najskuteczniej pobudza do myślenia) i trzeba odwagi, by go wystawiać i tak jak Agnieszka Przepiórska uświadamiać ze sceny (być może także wdowom), że są (były) niczym ta choinka ze świecidełkami. Gdy coś takiego oglądam doświadczam chwil wielkiej satysfakcji, bo wśród ludzi mówiących takim językiem pragnę być.
A to rzeczywiście bardzo trudno być tym drugim, w cieniu... niby cię widzą, rozmawiają, a nawet i przyjaźnią się...
Figura completamente exótica
2 miesiące temu