Przed śmiercią, rozliczając się z życiem, przeważnie
żałujemy: tych decyzji, których już w żaden sposób nie można zmienić i tego, że
pewnych rzeczy nie mieliśmy odwagi uczynić a wydaje nam się, że powinniśmy
byli, że dzięki temu nasze życie byłoby lepsze a może (tylko?) uczciwsze.
Czy to jest prawda?
Wierzy w to bohater filmu "Powrót do
Montauk" Volkera Schlöndorffa. Nie jest jeszcze u kresu życia, ale już
z żalem patrzy na decyzje z przeszłości (szczególnie jedną) i przez moment mu
się wydaje, że można powrócić...zmienić....naprawić. Tytułowy powrót jest
możliwy tylko w przestrzeni ale nie w czasie. Nie tylko dlatego, że dwa razy
nie wchodzi się do tej samej rzeki, ale przede wszystkim dlatego, że mamy nikłą
wiedzę na temat tej rzeki; niewiele wiemy tak naprawdę, nawet z perspektywy
czasu (a może przez nią właśnie) o wodzie, w którą byliśmy zanurzeni,
szczególnie w tamtym konkretnym momencie, do którego ponownie chcielibyśmy
powrócić.
Żal, o którym mowa w pierwszym akapicie, naznaczony
jest niezwykłą pychą ("A my, Boże tajemnice upatrując" przestrzegał
poeta); pychą związaną z przekonaniem, że wiemy, teraz już, z perspektywy niby
czasu, jakie byłyby konsekwencje decyzji innych lub ich braku. Zdecydowanie
bardziej przemawia do mnie druga część tego przedśmiertnego 'żalu' - brak
odwagi podjęcia pewnych decyzji prowadzi do tego, że nigdy nie dowiem się,
jakie byłyby jej konsekwencje. Nawet, gdyby miały się okazać fatalne, lepiej
wiedzieć. Jest tylko to życie i (by kontynuować ten banał) lepiej żałować
grzechów popełnionych niż tego, że się nie spróbowało. Choć to też przecież nie
jest oczywiste.
Ja generalnie nie lubię żałować. I choć oczywiście mi
się to zdarza i to nie raz, to uważam, że jest to wysoce nieracjonalne. Bo
pomijając już to, co napisałem powyżej, że i zmienić nic nie można a i
konsekwencje ścieżek innych, niż te wybrane przez nas, niewiadome, to zamiast
rozkminiać i popadać w jakieś depresyjne stany, lepiej zadać sobie pytanie, co
decyzje, które podjęliśmy lub nie, mówią nam o nas. Wszystkie moje reakcje na
rzeczywistość (że tak ujmę sferę naszego działania) i te świadome i nie, i te
szlachetne, odważne ale i te żenujące i wstydliwe bardzo (tych najczęściej
żałujemy...bez sensu) to jestem Ja i ta, znowu niestety banalna, prawda
chciałbym, by towarzyszyła mojemu spojrzeniu w przeszłość - a nie żal.
Max Zorn (bo trochę o filmie przecież trzeba) jest
pisarzem i po latach przyjeżdża (powraca) do Nowego Jorku na promocję swojej
książki. Dawno temu przeżył w tym miejscu miłość, jak mu się wydaje, swego
życia. Jest żonaty i to nie wiadomo, po raz który. W Nowym Jorku inicjuje
spotkanie ze swą byłą miłością. Wyjeżdża po kilku dniach (i tu jak zwykle
spoiler) przegrany (ale czy mądrzejszy? moim zdaniem - nie). Ostatnie,
pożegnalne zdanie jego młodej, ale już chyba byłej, choć jeszcze nie formalnie,
żony: "Widzę po twojej twarzy, że doświadczyłeś czegoś strasznego, ale nie
chcę wiedzieć, co".
Dlaczego przegrał, czego doświadczył?
Można by wyliczać.
Od samego początku, a nawet i wcześniej, bo przecież
książka, którą napisał była swoistym przyznaniem, że najbardziej w życiu żałuje
porzucenia Rebeki (choć niedopowiedziane było, jak to w szczegółach wyglądało),
oszukiwał sam siebie. Clara nic nie wie o realnym istnieniu bohaterki
powieści. Podczas czytania jej fragmentu podczas promocji, fragmentu, w którym
niezwykle idealizuje tę miłość i w którym to czytaniu uczestniczy jego młoda
żona Clara, musiał chyba mieć jakąś perwersyjną przyjemność. I kłamstwo nabiera
swoistej samodzielności narracyjnej - rządzi jego losem, który on sam chyba już
zaczyna traktować jako fikcję literacką komplikowaną zgodnie z prawami
literatury ("dramat układasz" - taki hrabia Henryk). W
przeciwieństwie do niego Rebecca i Clara żyją naprawdę i kochają także
(niezwykła opowieść Rebeki o hipnozie, podczas której umiera wraz ze swym
zmarłym tragicznie mężem). No i jeszcze to, o czym już wcześniej - odniosłem
wrażenie, że zupełnie inaczej identyfikował nurt, w którym byli z Rebeką
zanurzeni przed laty niż ona. Nie mówiąc już o tym, że rzeka, do której wszedł
w trakcie pobytu w NJ także nie była tą, w której, jak się okazało, niezwykle
skutecznie i sprawnie pływała zamożna prawniczka z jednej z najdroższych
kancelarii. Naiwne i żałosne było jego rozmarzenie, gdy w oglądanym wspólnie
domu rozłożył się na siedzisku projektując ich wspólną przyszłość. On wierzył w
swoją opowieść. A na koniec, ten powrót z Montauk, gdy jest święcie przekonany,
że Clara wraz z nim wróci do Berlina (świetne zresztą skontrastowanie rudery,
na którą skazał, niby nieświadomy, swą żonę, z apartamentem Rebeki) - Piotruś
Pan do końca.
Film jest w sumie egzemplifikacją tego, o czym na
początku napisałem. Dochodzi jeszcze temat pisarza (ale czy tylko pisarzy to
dotyczy, przecież mnie także), który w narracji nieustannej jest zanurzony. A z
tym się wiąże oczywisty egotyzm, który nie pozwala nam być z kimś, bo na sobie
tylko skoncentrowani jesteśmy.
Nie ma powrotów. Szczególnie do miejsc, które od
początku do końca tylko naszym wyobrażeniem było (niepodzielanym przez
współuczestników wydarzeń :-)).
Ps. Max po odnalezieniu Clary po swej eskapadzie do
Montauk mówi "przepraszam". Uwielbiam te przeprosiny pojawiające się
po przekroczeniu istotnych granic (to jest temat na odrębny wpis). Co one
oznaczają? Skruchę? Bez żartów... poczucie winy może tak, ale chyba bardziej
wobec siebie, że samemu się coś utraciło.
Gdy się spróbowało, jak będzie, gdy jakąś tam
ryzykowną decyzję podjęliśmy, to nie przepraszajmy. Przyjmujemy konsekwencje i
tyle. Słowo 'przepraszam' nie łagodzi chyba bólu tych, których skrzywdziliśmy.
Pewnie się mylę, ale jest w tym dla mnie coś fałszywego.