czwartek, 28 lipca 2016

Loach jedzie po bandzie

Loach jedzie po bandzie (oczywiście w "Ja, Daniel Blake"). Wszystko w jego opowieści służy temu, aby uwypuklić krzywdę, która spotkała bohaterów filmu. Gdy szklą mi się w kinie oczy, od razu włączają mi się światełka ostrzegawcze - kto i jak robi mi to wzruszenie i jedzie mi po bebechach? Nie żebym się wstydził wzruszenia, szczególnie jeśli w życiu a nie w kinie się pojawia (co nie znaczy, że muszę je od razu okazywać), ale w sztuce istnieje cały szereg środków, które dobrzy twórcy zręcznie potrafią wykorzystać, by emocjonalną reakcję widza wywołać. Trzeba więc w takim wypadku, niczym mistrzów starożytnej retoryki, zapytać zawsze twórcę o intencje. I z tymi, niestety (niestety, bo wolałbym żyć jednak w świecie, w którym Państwo nie działa jak machina mafijna), się zgadzam: także mam głębokie uwewnętrznione przekonanie, że my, przeciętni zjadacze chleba, mięso armatnie wyborów, jesteśmy zakładnikami Państwa. 
Nie ma wątpliwości, że z zasiłków społecznych (u nas to jeszcze 500+ doszło) korzysta spora grupa darmozjadów (nie znam statystyk; czy są one w ogóle możliwe? to wbrew moim i Loacha uproszczeniom bardzo delikatna materia przecież) i ludzi, którzy nigdy nie próbowali wziąć odpowiedzialności za własne życie i bardzo często mają pretensje do całego świata, że muszą pić taki tani bimber (uprościłem? oczywiście, ale przecież tak też uczynił Loach, tyle że w drugą stronę), a burżuje wcinają langusty (to z "Szewców" Witkacego). Ich w filmie nie ma - para sąsiadów Daniela, która predestynowana jest do tej roli, daje sobie radę w sympatyczny (!) sposób łamiąc prawo. W ten sposób być może Loach daje nam do zrozumienia, jak sobie poradzić z opresyjnym system Państwa: po prostu, na ile to możliwe, a najważniejsze, by sprytnie, a nie tak jak Katie kradnąca z półek sklepowych, starać się obejść zasady, a najlepiej uszczknąć coś z potężnych zysków korporacji, które przecież i tak uczciwością nie grzeszą i są częścią Systemu. 
Daniel jest bohaterem bez skazy, niemal świętym bez Boga (choć nic nie wiemy o jego wierze; w roli Boga czy też Fatum występuje w tym filmie Państwo), tak zwanym człowiekiem przyzwoitym na maxa. Katastrofa, która spotykała bohatera tragedii greckiej związana była przynajmniej z hybris - ten bohater nawet pychy niepotrzebnej jest pozbawiony. Na pewno może w lustrze analizować swoją twarz, bo inteligenckich przypadłości także tam nie dostrzeże. Widz przeżywa katharsis, gdy bohatera tragicznego spotyka nieszczęście...konfrontacja z losem Daniela do oczyszczenia nie prowadzi. Jego sytuacja budzi współczucie i wkurw, bo taka jest rola sztuki interwencyjnej o tematyce społecznej. To jest najważniejszy element tej układanki - kim jest ten, kogo spotyka nieszczęście. 
Ciekawsza jest kreacja Katie. Ta niepokojąca ludzka naiwność powodująca, że mimo porażek, jesteśmy w stanie zaufać osobom w typie tych, które nas wcześniej wystawiły do wiatru. Ale poza tym to przecież idealna mama, pełna cierpliwości i zrozumienia nawet dla Dylana, którego nawet malutka Daisy potrafi zrozumieć ("Ludzie nie słuchają, co on do nich mówi, to on przestał słuchać ludzi" - mądra ta jego siostrzyczka, idealne rodzeństwo). Nawet gdy decyduje się na prostytucję, to na pewno nie przeżywa dylematów Sonii Marmieładow. Bo pewnie - zdaje się mówić Loach - nie jest to dziś taki wielki grzech, może  się wiązać z potępieniem społecznym, ale przecież wiemy, jak ono jest nacechowane hipokryzją. Więc decyzja ostateczna to jest, ale na pewno nie wiąże się z wiecznym potępieniem. 
A po drugiej stronie bezduszny system. Mimo że jedna z pracownic urzędu jest ludzka, ale jest ona ludzka po to, aby mogła być skarcona, by móc pokazać, uwypuklić, że bezduszność nie jest produktem ubocznym, jest zasadą. Od pierwszych słów padających z ekranu, słów niepozostawiających wątpliwości, że z Kafkowskim procesem mieć będziemy do czynienia; że cechą immanentną systemu jest absurd; że cel, któremu ma służyć to tylko pretekst (na przykład dla zdobycia funduszy unijnych), jego istotą jest podtrzymanie własnego istnienia, jak u Orwella.
W ten sposób wyjaśniłem sobie niektóre, tylko niektóre, elementy układanki mającej wywołać mój wkurw. Czy wywołał? Tak, ale nie dlatego, że film, lecz dlatego, że ja go mam w sobie od bardzo dawna. Bo dla mnie nie tyle idealna kreacja bohatera była ważna, co fakt, że ten facet przez całe życie płacił uczciwie składki na system, który go okradł i zabił.  To jest to, co leży mi na sercu: jesteśmy zakładnikami systemu, który nas zwodzi obietnicami, który nas szantażuje emeryturą i który na końcu może się na nas wypiąć. System to oczywiście też ludzie, ale czy muszę dodawać, że nienawidzę polityków.
Czy należała się Złota Palma? chyba jednak nie jest to kino wybitne, lecz nagłośnienie problemu jak najbardziej potrzebne. Czy poruszy sumienia urzędników? Na pewno nie, bo oni są takimi samymi zakładnikami jak my wszyscy i dopóki system ich nie porzuci, będą mu wierni. Jak prawie wszyscy.

wtorek, 26 lipca 2016

Kobiece oblicze terroryzmu


O kobietach na tym blogu sporo
często z pozycji feministy
nawet poprzedni wpis z intencją zwrócenia uwagi na męskie pragnienia zniewolenia także przecież i w naszej kulturze i mentalności był pisany
w tym kontekście myślałem, że jakoś inaczej wybrzmiewać będzie opowieść o jedynej przywódczyni ETA Dolores Gonzales Catarain o pseudonimie Yoyes (taki też tytuł filmu baskijskiej reźyserki Heleny Taberny z Aną Torrent [o której tu już było] w roli głównej)
niestety - faceci znowu okazali się być górą
Twórczyni udało się przekonująco opowiedzieć językiem thrillera politycznego osobistą historię wrażliwej kobiety o zdecydowanych poglądach społecznych. Także Ana Torrent w swej kreacji harmonijnie połączyła oba aspekty osobowości bohaterki - zadeklarowanej rewolucjonistki i spragnionej rodzinnego ciepła kobiety. Dla mnie jeszcze dodatkowo film ten, jak zresztą wiele przeze mnie oglądanych, ma wartość edukacyjną: cóż my bowiem wiemy, poza kilkoma stereotypami, o kraju Basków i o jego dążeniach wolnościowych. Nie mówiąc już o terroryzmie, który dzisiaj już tylko niestety z islamem się kojarzy i gdzieś tam niemal w prehistorii umiejscawiamy całkiem przecież niedawne lata 70. To nie Arabowie wymyślili tę formę walki...
Ale ja przecież chciałem o kobiecie...
Opowieść nie ma wprawdzie charakteru linearnego, lecz nadal utrzymana jest w konwencji biograficznej. Nie będę więc streszczał czegoś, co można w wikipedii...
kilka tylko myślątek, które jakoś tak w głowie
Zawsze porusza mnie los ludzi, którzy swe życie nie zaspokojeniu swych mieszczańskich potrzeb podporządkowali; choć kolejne wcielenia Cezarego Baryki nie budzą we mnie jednoznacznego podziwu (tym bardziej że wśród nich często rodzi się fanatyzm [i ci towarzysze walki Yoyes niewątpliwie fanatykami są - to jest to oblicze terroryzmu podstawowe; znacząca scena reakcji bohaterów, gdy  po jednym z wybuchów, w którym sami przypadkowi 'cywile' zginęli: Yoyes jest poruszona, niebawem pod wpływem tego wydarzenia, które jasno uzmysławia, czym jest terroryzm, opuści szeregi ETA, jej wrażliwość {kobieca?} nie jest w stanie zaakceptować tej formy walki {o czym nie wie, co zrozumiałe,  kobieta, która w jednym z takich zamachów straciła męża i która, już po ujawnieniu sie Yoyes, bo w pewnym momencie, w wyniku negocjacji rządu z ETA taka możliwość się otworzyła, choć w wypadku bohaterki było to bardziej skomplikowane, niż u szeregowych działaczy organizacji i o tym między innymi jest ten film, zaatakowała ją, życząc, co zrozumiałe, wszystkiego, co najgorsze - przejmujące spotkanie kata i ofiary, gdy znika anonimowość i trzeba się skonfrontować, niezależnie od tego, jak nasza postawa jednak była inna niż tych męskich przywódców organizacji}; oni zaś uważają, że to jest wojna i cywile też muszą cierpieć - nie ma dla nich znaczenia, że mogą to być ci, o których dobro niby walczą... to jest właśnie jedno z tych absurdalnych oblicz fanatyzmu: gotowi jesteśmy poświęcić życie tych, których życiem niby tak się przejmujemy; to jest ten moment, gdy zaczynamy się i innych poświęcać abstrakcyjnym wartościom oderwanym od konkretnego, dotykalnego życia człowieka], który przecież podstawowym źródłem nieszczęść), to, poniewaź sam jednak w swojej gawrze skoncentrowany na epikurejskim (w filmie bohaterka wiąże swe życie z filozofem, który także w życiu pragnie się kierować wskazówkami Epikura i nie rozumie, dlaczego związał się z rewolucjonistką - co dramatycznie komplikuje mu przecież życie; czyli też opowieść o przewrotnych figlach losu, który wrzuca człowieka w ramiona, które są dla nas najmniej odpowiednie) poszukiwaniu szczęścia (z czym coraz gorzej), gdy ktoś potrafi coś światu, to szacun... i jednocześnie jakieś takie poczucie żalu i wkurwu, gdy widzimy, jak los (nie los przecież a konkretni ludzie, którzy rzadko kiedy nagradzają tych, którzy najbardziej a dają ordery tym, którzy najgłośniej i w odpowiednim momencie) się z nimi obchodzi - 'chłostą śmiechu i morderstwem na śmietniku', tym dosłownym i symbolicznym, na którym Maciek Chełmicki...
Są decyzje, które na zawsze determinują ludzkie życie. Decyzje, które wymagają odwagi i poświecenia, ale i szaleństwa, bo nigdy nie jesteśmy w stanie przewidzieć, szczególnie, gdy jest się młodym, jak kiedyś mogą zmienić się nasze oczekiwania od życia i nasze na nie spojrzenie. Dołączenie do ETA, a później zgoda na to, by być jednym z przywódców, do takich należy. Niezależnie od szlachetnych pobudek, bo przecież one były. Chichot losu czy też Bóg śmiejący się z nieba odezwać się muszą, gdy zabijają cię właśnie towarzysze broni, mimo że mają tylko podejrzenia, insynuacje... samotna była już siedząc w ich gronie, samotna była gdy okazała większą niż oni wrażliwość na ofiary (to jest chyba to, co jakoś ją jednak wyklucza z grona terrorystów współczesnych, którzy przecież tylko a przypadkowe zupełnie ofiary uderzają) samotna była zawsze...
Inni jej towarzysze walki po ujawnieniu się witani byli w swych społecznościach jak bohaterowie; jak żołnierze wracający z frontu regularnej wojny...jej powrót oczytano jako zdradę. Nie warto być wielkim, instynkt przetrwania nakazuje, by, nawet gdy się angaźujemy w sprawę, pozostać niewidzialnym - rada, której udzielono Yoyes chyba zbyt późno. 
Została zlikwidowana oczywiście przez fanatycznych facetów. Płeć pewnie nie ma tu znaczenia...może...

poniedziałek, 25 lipca 2016

Pustynna burza to nie jest film wojenny

Ten film od razu zacząłem porównywać z obejrzanymi całkiem niedawno, głośnym i dobrym zresztą "Mustangiem" (D.G. Erguven z Turcji).
"Pustynna burza" (Sufat Chol - w oryginale brzmi lepiej; r. Elite Zexer z Izraela)
Los młodej, pięknej i inteligentnej dziewczyny w świecie arabskim. Sytuacja przedstawiona w filmie tureckim może irytowała (eufemizm) i zadziwiała, bo to przecież prawie Europa... W filmie izraelskim mamy do czynienia z państwem już bardziej odległym i społecznością jednak mocno obcą. Akcja rozgrywa się w społeczności jakieś takiej postbeduińskiej (pojęcie wymyślone przeze mnie na potrzeby teraz); mamy do czynienia z osadą gdzieś na pustyni - jest to mocno uogólnione...
wielu rzeczy, zachowań, postaw nie rozumiałem, co oczywiste
Problem łatwy do przewidzenia i pewnie jeszcze wiele razy będzie, bo ciągle on nas zadziwia: zakochana dziewczyna a wola i, co gorsza, decyzje rodziny dotyczące małżeństwa zupełnie inne. Za to opowiedziany w sposób nieoczywisty dla mnie i zaskakiwany byłem co rusz...co oczywiście wiąże się ze stereotypowymi wyobrażeniami na temat tamtego świata, które mam w głowie...ale myślę, że nie tylko - także scenariusz, kreacje postaci nieoczywiste były i zaskakiwały...
te relacje między córką, ojcem, matką, żoną, społecznością
Od pierwszego ujęcia ojciec wydaje się być człowiekiem nowoczesnym: uczy córkę prowadzić samochód, przejmuje się wynikiem jej egzaminów, nie spieszy się z wydaniem jej za mąż, propozycja się pojawia, ale on chce, by Layla najpierw skończyła szkołę. Jest więź, zrozumienie. Zakochana Layla nie chce uciec z chłopakiem (ten sposób na załatwienie małżeństwa jest jakoś naturalnie traktowany przez młodych), by nie robić ojcu (nie matce) przykrości. Gdy matka córkom na coś nie pozwala, mając na względzie obyczaje, one jak mantrę powtarzają: ojciec pozwolił. 
Matka bardzo tradycyjna jest od pierwszego momentu, gdy się pojawia. Woli, by Layla zajmowała się domem, jak przystoi kobiecie, a nie chodziła do szkoły, tym bardziej, że znowu nie zdała egzaminów. Jest nieszczęśliwa - akcja rozpoczyna się w dniu ślubu jej męża z młodszą następczynią (jak to w życiu) i tu pierwsze obserwacje kulturowe: do jej obowiązków naleźy wyprawienie mężowi wesela- robi to, wierna jest tradycji, ale kocha Sulimana i cierpi w duszy...poligamia raczej nie bardzo jej pasuje. Tym bardziej, że mąż, i tu kolejna ciekawostka, zbudował i urządził nowej żonie dom diametralnie różniący się poziomem (taki był pewnie układ: coś przecoeź musi mieć młoda dziewczyna z tego, że za mocno dojrzałego faceta wychodzi; wydaje się, że w pierwszym małżeństwie, niezależnie od tego, jak było zaaranżowane, było jednak uczucie... tak to przynajmniej wygląda od strony Jalilii) od tych warunków, w których ona i córki, w przylegającej chałupie muszą egzystować - surowe izby, bez prądu wyglądające jak pomieszczenia gospodarcze przyłączone do właściwego mieszkania.
no fajnie mają faceci w tym filmie, choć zupełnie nie wiadomo, jak zarabiają na życie, a to ważne, bo przecież trzeba zapewnić przyzwoite warunki życia nowej żonie (o starą nieszczególnie dba) i pewnie też jakiś posag córkom, a są trzy, więc trochę to będzie go kosztowało
sporo w tym filmie obserwacji zadziwiających obyczajów; zadziwiających mnie, bo podejrzewam, że mentalność i oczekiwania wielu facetów w naszej kulturze wcale tak bardzo nie odbiegają, choćby ten biskup, który uważa za demoralizujące uczenie chłopaków sprzątania po sobie - to siostra w jego mniemaniu ma być wdrażana do roli sprzątaczki (tak, tak - musiałem); 
i fajne jest to, że wszystko bez zbędnej retoryki podane, widz zdany jest na swe obserwacje - lubię to
Dramat zaczyna się, gdy matka przez pomyłkę odbiera komórkę córki; dzwoni do niej znajomy z klasy i tu się zaczyna: "mam nadzieję, że to nie to, co myślę"; dość szybko się jednak okazuje, że to jednak to i zabrania córce wszystkiego. Widz jest przekonany, że to wróg podstawowy. O dziwo, gdy córka wymyka się na cały dzień, by z chłopakiem się spotkać, to matka obrażona wprawdzie jest, ale jakiejś takiej afery, której moglibyśmy się spodziewać, to nie robi - i takich momentów, w których nasze myślenie o sytuacji spodziewanej rozmija się z tym, co na ekranie, jest duźo - to zasadniczy walor tego filmu. lubię to
Pierwszy istotny sygnał ostrzegawczy ma miejsce w momencie, gdy chłopak przychodzi porozmawiać poważnie z ojcem dziewczyny a matka niemal histerycznie go ostrzega, że on naprawdę nie wie, niezależnie od tego, co mu Layla na temat ojca opowiadała, że bardzo tego nie chce i robi, co może, by do spotkania obu facetów nie dopuścić (swoją drogą jedyną informacją na temat niechęci ojca do tego związku jest związana z tym, że jest on z innego plemienia - taka arabska wersja "Romea i Julii" oczywiście). Jak się okazuje, ma rację... Od tego momentu zaczyna się już dziać: ojciec, by zapobiec niekontrolowanemu związkowi, szybko aranżuje małżeństwo z kimś odpowiednim - a przecież wcześniej tego nie chciał. Bardzo się boi o opinię, jak widać, nowoczesne wychowanie córek nie dotyczy problemu małżeństwa....Suliman wpada w panikę i tak bardzo nie pasuje to do jego wcześniejszego wizerunku, że po raz kolejny powtórzę: nie znamy prawdy o człowieku, jego wizerunek w naszych oczach może się szybko zmienić... według żony jest on po prostu tchórzem, ona, mimo że nie zgadza się na związek wybrany przez córkę, to jednocześnie uważa ambitnie, że jej córce należy się najlepszy mąż, bo jest piękna, inteligentna i co najważniejsze, będzie bardzo dobrą żoną, co znaczy, źe będzie się zajmowała domem tak, jak tradycja nakazuje...
Taaa, matka jest tu postacią najbardziej niezwykłą i najbogatszą wewnętrznie. Ten film to w gruncie rzeczy o niej jest, o tym, jak cierpi w skorupie narzuconych jej konieczności kulturowych; o tym, jak mimo wszystko się z nimi godzi; o tym, jak wychowuje córki, wiedząc doskonale o tym, że będą cierpiały jak i ona... i jak daje córce kluczyki od samochodu: "nic cię już tu nie czeka" - gest z głebokiej ciemności bezradności...
ten wpis powinien być o matce i jej tragedii, o odesłaniu jej do ojca, o tej słynnej hańbie, której tak boi się Suliman a która zniewala kobiety i o ich mądrości pozwalającej im prztrwać
teraz jak zwykle spoiler:
bo możliwe są trzy zakończenia (i to bardzo różni ten film od "Mustanga"):
Layla w tunelu, uciekając, za tunelem czeka chłopak, ona zatrzymuje samochód w ciemnościach i płacze - niektórzy chcieliby, by tak się zakończyło, w sposób otwarty, niech widz sam...
Layla w końcu przejeżdża przez tunel i pustynną drogą odpływa w dał z wybrankiem serca - tak by chciało wielu, tak jest w filmie tureckim, ale tak nie jest w tej historii
Layla wraca i bierze na siebie wszystkie konsekwencje swego czynu, każe ojcu przyjąć wcześniej wygnaną żonę i on, mimo że to wbrew obyczajom i co ludzie powiedzą, bo hańba przecież, być moż po raz pierwszy w życiu podejmuje decyzję uświadamiającą mu, że ma wybór; Layla wychodzi za mąż za faceta, którego wybrał jej ojciec i ostatnie ujęcie - zaszpachlowana makijażem biorącej ślub twarz bohaterki zniewolonej w ten sposób ostatecznie, ale też potrafiącej, co widać w dialogu z właśnie poślubionym mało atrakcyjnym mężem, perfidnie wykorzystać swoją sytuację w tej kulturze, na pewno w ramach opresyjnego systemu będzie potrafiła dzięki inteligencji wywalczyć sobie przestrzeń wolności, co oczywiście nie usprawiedliwia męskiego świata
 i ostatni kadr: twarz siostry za kratami okna, siostry młodszej, która wcześniej już zamanifestowała swoją skłonność do niepodporządkowywania się matce "bo ojciec pozwolił"...spojrzenie, w którym zawarte jest pytanie o jej los...czy jej się uda?
I to zakończenie, mimo wszystko także otwarte, przekonuje mnie najbardziej.

niedziela, 24 lipca 2016

8 godzin z Diazem


Najdłuższy film na festiwalu, ale już kiedyś takie bywały.
 "Kołysanka do bolesnej tajemnicy" (Law Diaz) 
i na festiwalu nie powinien to być problem; skoro dziennie potrafimy obejrzeć 5 filmów, to równie dobrze jeden zamiast trzech... i tak cały czas siedzimy w sali kinowej, a Diaza poza festiwalem to nigdzie...
na pewno było warto - pełne wejście w świat przedstawiony, całkowite zanurzenie w rzeczywistości ekranowej - lecz, o dziwo, nie szło to w parze z jakimś szczególnym utożsamieniem się z bohaterami, mimo wszystko pozostali oddaleni, obcy
może dlatego, że to Filipiny i to na przełomie XIX i XX wieku podczas powstania przeciwko rządzącym na wyspach od 300 lat Hiszpanom
To nie tylko czas i miejsce ten dystans (swoją drogą ta obcość kulturowa powodowała, że nie bardzo odczuwałem, iż jest to film historyczny: przecież w tym świecie pewnie i dziś ludzie chodzą podobnie ubrani, a przynajmniej tak mi podpowiada wyobraźnia, bo w takiej Manilii to pewnie nie, ale spodziewam się, że na prowincji tam świat nadal zmienia się stosunkowo wolno, choć pewnie się mylę niestety...), ale chyba przede wszystkim konstrukcja bohaterów i dialogi...głównie mężczyzn. To chyba zasadnicza wada tego filmu: sztywne postaci, retoryczne teksty, niepozbawione patosu...na szczęście za dużo nie dyskutują w tym filmie. Być może rozmowa na temat aktualnej (czasu akcji oczywiście) sytuacji polityczno-historycznej jest potrzebna, by widz, szczególnie taki jak ja, z Europy, zrozumiał kontekst, ale jest to bardzo nieprawdziwe (pewnie też Diaz ma tego świadomość, pewnie to założona koncepcja, niczym w teatrze greckim, gdzie przecież nie o realizm chodzi i pewnie gdybym znał sztukę filipińską, to i tam bym znalazł korzenie takiej, może nawet jeszcze bardziej manifestacyjnej, sztuczności - pewnie bym zrozumiał, ale dystans emocjonalny by przecież pozostał), tak samo jak na przykład rozmowa, w której dziennikarz wytyka zakonnikowi jego iście niereligijne skłonności (choć jestem już zadeklarowanym antyklerykałem, to w sztuce, szczególnie wysokiego lotu, jaką jest ten film, takie retoryczne teksty na temat grzeszności mnicha, teksty, którymi on się w ogóle nie przejmuje, bo nie musi przecież, tak jak i obecnie polski kler, mnie rażą i czynią te 8 godzin mniej wartościowymi) czy też wszelkie wymawiane z uniesieniem deklaracji związanych z miłością do Filipin...itd...
Przecież, i tu przejdę do zasadniczego waloru tego filmu, sposób filmowania filipińskiej natury wystarczy, by przekonać widza o miłości reżysera do ojczyzny. Niezwykle czarno-białe ujęcia zniewalającej przyrody hipnotyzują niczym zdjęcia Selgado (nie przesadzam). To głównie dzięki nim czułem się, siedząc na sali, jakbym był w jakiejś niezwykłej galerii sztuki. Diaz stosuje, jako rasowy przedstawiciel slow-cinema, długie, statyczne (z punktu widzenia ruchów kamery oczywiście) ujęcia; dominują plany ogólne i pełne (zbliżeń chyba nie ma, a jak się pojawiają plany średnie to jakoś tak za blisko bohaterów zaczynamy się czuć - taka koncepcja kadrowania w oczywisty sposób wpływa na nasz dystans emocjonalny w stosunku do bohaterów i podkreśla epickość a jednocześnie powagę opowieści). Oko kamery zachłannie i z miłością wpatruje się w pulsującą życiem dżunglę filipińską, w której labiryncie niemal przez cały film krążą bohaterowie filmu. Niemal, jak w niektórych opisach personifikowanej natury w  "Chłopach", zyskuje ona pełne osobowe trwanie; człowiek niknie na jej tle, jest w pełni od niej uzależniony a swoje trwanie dostosowuje do rytmu jej życia, nie odwrotnie (ta okrutna Historia gdzieś tam w tle oczywiście zakłóca skutecznie tę harmonię, ale o takie postrzeganie uwikłania losu człowieka w świecie przecież chodzi w tym filmie - fatum, ciążące nad Filipinami, o którym mówi bohater, to przecież nic innego jak kolonizatorskie działania Europejczyków, przeciwko którym to powstanie...). Nawet chaty, w których bohaterowie chronią się przed deszczem, są częścią natury bardziej niż efektem kulturowej i zaborczej działalności człowieka. To, co pozostanie mi w głowie po tym filmie to, i tu nastąpi kilka banalnych określeń, falujące, poruszane wiatrem monumentalne drzewa, szum wiatru przemawiający przez falujące trawy i rozbrykane liscie, dźwięk, nieustannie ingerującego w wędrówki bohaterów, padającego deszczu - niezwykłe czarno-białe kadry żyjącej natury. 
A akcja? Bo przecież dzieje się a nie tylko trwa...
Dominują dwa wątki 'drogi': męski i kobiecy. Mężczyźni to oczywiście ci, którzy tworzą historię i są to rewolucjoniści i ich przeciwnicy. Kobiety to te, które ponoszą jej konsekwencje. Uprościłem oczywiście, ale trochę to tak jest. I jak zwykle bardziej do mnie przemawiał los poszukujących męża jednej z nich bohaterek, męża, który wywołał rewolucję i który już stracony jest, niż wędrówka poety, który, niczym Mickiewicz, rzucił pióro, by czyn mógł świadczyć o jego losie. By i wolność była, ale i wartości by mogły stanowić o człowieku i przyszłości (brzmi znajomo? bo i takie jest, także i w tonie lekko polskiego romantyzmu). Trzy kobiety, niczym trzy Marie, poszukujące bohatera albo jego nieistniejącego grobu. I opowieść o przebaczeniu lub jego braku (kobieta potrafi, mężczyzna bardziej zapiekły w swych urazach - czy taka jest prawda? moje doświadczenie podpowiada mi, że niekoniecznie; chyba że tu chodzi o symboliczny pierwiastek męski i kobiecy - w tym wypadku tej symbolicznej kobiecości byśmy mogli przyposać wiekszą skłonność do empatii i przebaczenia i Juranda ze Spychowa uznać za wzorcowego bohatera, który przebył drogę od męskiego pragnienia zemsty ku kobiecej, niemal mistycznej, woli przebaczenia ; i nie ma znaczenia w tym wypadku jegopłeć biologiczna).
8 godzin i mimo, że akcja powoli, to jeszcze by można, ale czas zmierzyć się z następnym dniem festiwalowym...

sobota, 23 lipca 2016

Konrad jako duch roju


Powinienem się wytłumaczyć z tytułu tego wpisu, ale pozostawię to ludzkiej domyślności...
To specyficzne, że początek festiwalu NH w moim wypadku przyćmiony został przez stary baskijski film "Duch roju" (V. Erice). Wprawdzie niezupełnie rozumiem tytułową metaforę odwołującą się do życia pszczół, ale to chyba jest mój jedyny dyskomfort interpretacyjny; w dodatku jakoś tak sztucznie (sztucznie, bo nie rozumiem - he, he) doczepiony do fabuły: ojciec dziewczynek, z których problemami (a w zasadzie z problemami jednej - młodszej) mamy do czynienia w filmie, hoduje pszczoły i od czasu do czasu (dwa razy) snuje refleksje na temat porządku świata odwołując się do życia pszczół (nie chce mi się jakoś przyjąć do wiadomości interpretacji, zgodnie z którą pszczoły to takie super zorganizowane i na maxa zapracowane społeczeństwo - to jakieś takie już stare jest). 
Świat z punktu widzenia małej dziewczynki, a w tle mniej lub bardziej czytelna rzeczywistość za panowania generała Franco...spojrzenie Anny na świat magiczne jakieś - tak, tak to "Nakarmić kruki", ale one są późniejsze (1973, 1976), lecz jest ta sama dziewczynka w roli głównej czyli Ana Torrent, która w obydwu pod własnym imieniem (i tyle tej historycznej rekapitulacji).
Kluczowa scena filmu pochodzi z innego dzieła. Do hiszpańskiego prowincjonalnego miasteczka (które tak małe i zapyziałe, że wsią by być mogło) przyjeżdża w roku 1940 kino. Dwie małe dziewczynki z ogromnym przejęciem oglądają "Frankensteina" a w nim   najważniejszą scenę, czyli spotkanie bohatera z małą dziewczynką. I ona, nie dostrzegając, że z potworem ma do czynienia, bo w tym wieku nie widzi się pewnie (według niektórych, a twórcy tego filmu na pewno) zła. Albo też dziecięce naturalne dobro jakoś komunikuje się spontanicznie i bezpośrednio z dobrem, które przecież w każdym. Jak być może niektórzy pamiętają ta sielankowa ale i niepokojąca scena kończy się źle. Ana pyta więc: "Dlaczego ona musiała zginąć, dlaczego jego zabito?" i dużo później otrzymuje od Izabeli odpowiedź, że oni tak naprawdę nie zginęli, że wciąż żyją i nawet pokazuje jej miejsce, gdzie oni nadal, tylko trzeba zdobyć zaufanie...no i narobiła problemów...bo wyobraźnia dziewczynki od tego momentu zaczyna porządkować otaczającą ją rzeczywistość zgodnie z instrukcją siostry...
tak se opowiadam, żeby ten główny mechanizm zapamiętać
jak to trzeba uważać, gdy pewne prawdy sprzedaje się dzieciom
nie będę wracał do tematu odpowiedzialności tych, którzy te wyobrażenia kształtują
nie poruszę też problemu związanego z tym, jak wielu bardzo by chciało tę wyobraźnię na swoją modłę, rząd dusz (władca roju?!) itp...
ja o tym Frankensteinie chwilę i o konfrontacji z nim i jak to jest w tym filmie
Frankenstein - figura potwora stworzonego przez człowieka; symbol często ludzkiej arogancji i pychy, która prowadzi do dramatów i nieszczęść; konsekwencja nieposkromionej ludzkiej ambicji (nieprzypadkowo Mary Shelley go wymyśliła w czasach, gdy figura Fausta zaczęła odzwierciedlać wzorzec najistotniejszych ludzkich pragnień); zło stworzone przez człowieka ku własnej udręce; ale też - i tak też jest w przywołanej przeze mnie i Erice scenie - potwór, w którym nikt nie chciał dostrzec nic dobrego; siła destrukcji - ale karmiąca się ludzką wrogością i niechęcią; ciemna strona człowieka, którą można, lecz najczęściej się nie chce, załagodzić - choćby na chwilę, choćby ponosząc śmiertelne konsekwencje, które z kolei są konsekwencją itd...
Ana konfrontuje się z Frankensteinem. Chyba wszystko, co ją spotyka można wpisać w powyższe znaczenia (tu lampka ostrzegawcza: tak przejrzyste interpretacje są nazbyt kuszące i w konsekwencji upraszczają... i nie jest to z mojej strony topos skromności, lecz głębokie wewnętrzne przekonanie: gdy znaki układają się w klarowny system, to znaczy, ze jesteśmy prowadzeni na manowce przez naszą usilną potrzebę znalezienia sensu, która to potrzeba prowadzi do ignorowania sygnałów nie pasujących do systemu...ale ja o tym przecież nazbyt często).
Choćby to spotkanie zasadnicze...
ukrywający się uciekinier (i teraz już nie będę skrupulatnie streszczał, mam nadzieję, że jak kiedyś wrócę do tego wpisu, to będę rozumiał, co tu napisałem, a czasami mam z tym problem po latach, bo to już kilka ładnych lat to moje pisanie)
dezerter? ofiara prześladowań Franco? były kochanek mamy? a może nawet ojciec Any (są i takie przypuszczenia)? niedopowiedziane, bo ma się mienić tymi wszystkimi znaczeniami
dlaczego Frankenstein? bo jakiekolwiek z tych znaczeń przyjmiemy, jest on jakimś rodzajem zła, ale zła nieoczywistego, zła wygenerowanego przez człowieka (to Franco i każdy dyktator stwarza takie zło (choćby - upraszczając w kierunku publicystyki - gorszy sort), z którym później musi walczyć; jest mu ono wręcz niezbędne, dyktator musi stworzyć Frankensteina, by gawiedź mogła z potworem walczyć
jeśli jeszcze kochankiem mamy był (choć to już daleko posunięte domysły są, lecz sugerowane jednak przez twórcę tymi listami pisanymi i niszczonymi przez żonę i matkę), to też przecież zło generowane przez człowieka
jakkolwiek by nie było, jest to - z punktu widzenia społeczności, w której żyje Ana - potwór, który przybywa z zewnątrz i z którym Ana się zaprzyjaźnią i który, jak łatwo przewidzieć i to nie jest a może i jest spoiler, zostanie przez społeczność unicestwiony, o czym Ana się dowie dzięki zegarkowi...i to że ojciec w jakiś sposób jest w to zamieszany oczywiście nie jest bez znaczenia...matka tylko jakoś tak nieobecna - czy to też oczywiste dla dziewczynki w tym wieku?
W filmie, co typowe dla dzieł, które świat z dziecięcej perspektywy jakoś tam, mamy dwie narracje (modne to słowo, przyzwyczaiłem się do niego, bo jakoś trafnie ogarnia znaczenia, ale dziwnie się czuję, gdy modzie ulegam) porządkujące rzeczywistość. Any, która dzięki opowieści o Frankensteinie po raz pierwszy potrafiła na swój sposób oswoić zło świata, w który wkracza. I tę dorosłą, w tle   - chciałoby się powiedzieć 'prawdziwą', ale przecież to też narracja, jakieś ludzkie uporządkowanie, w którym na plan pierwszy polityka i zdrada wychodzi. I tęsknota do świata, który kiedyś, bo przecież matka w listach wspomina czas sprzed...ale czy to nie, tkwiąca w nas głęboko tęsknota za światem, w którym uporządkowanie jakieś takie prostsze...(ale czy figura Frankensteina rzeczywiście jest prostsza?) 
Jeszcze jest Jose, taki szkolny Frankenstein...ale to już zostwię...
Przede wszystkim w filmie panuje klimatyczny duch opowieści, który uwielbiam: na starej  taśmie w powolnym rytmie pojawiające się obrazy z życia prowincjonalnego miasteczka, gdy gdzieś tam toczy się Historia i wielkie, zdziwione światem oczy Any Torrent (w "Kochanicach króla" piękna Katarzyna Aragońska).
Victor Erice - coś jeszcze na pewno...

środa, 20 lipca 2016

Czym skorupka za młodu...

Czasami aż trudno uwierzyć, że takie światy istnieją
alternatywne wydawałoby się
Czy to znaczy, że świat, w którym sami jesteśmy zanurzeni, jest taki normalny; żeby nie powiedzieć – dobry?
Tytuł „Królestwo zwierząt” (r. D. Michod)  najlepiej odzwierciedla istotę problemu, o który mi chodzi: człowiek wchodzący w życie, uczący się życia, ludzkie szczenię chłonące ze środowiska prawa nim rządzące (co jakiś czas, szczególnie w kontekście szkolnictwa, powraca pytanie: kto powinien decydować o wychowaniu dziecka? rodzice czy państwo (jakkolwiek pojmowane) – trzy filmy, o których w tym poście chcę, mogłyby stanowić argument przeciwko rodzicom – ale konserwatyści (i pewnie nie tylko) w takim wypadku uzależniają swoje zdanie od kształtu rodziny: jeżeli jest ona tradycyjna i bogobojna, to oczywiście jest dla nich lepszym środowiskiem wychowawczym niż szkoła świecka), prawa wyzbyte jakiegokolwiek humanizmu czy humanitaryzmu. Tym światem rządzą prawa natury, w którym dobro stada jest wartością najwyższą. Inne prawa nie istnieją. I tym nasiąka główny bohater „Królestwa zwierząt”, „Snowtown” i „El clanu”. Perspektywa narracyjna stawiająca go w centrum uwagi jest tym bardziej przejmująca. Ale, szczególnie w odniesieniu do pierwszego z tych filmów, pojawia się pytanie, jakie jest źródło obrony tych, wydawałoby się, zaprzepaszczonych już wartości. Z jakiego świata one przybyły do bohatera?
Choć filmy różnią się między sobą , łączy je jakaś dziwna, porażająca bierność bohatera. Widać jak świat każdego z nich tłumi, gasi, obezwładnia…
I nawet jeżeli stać ich na protest (przede wszystkim w „Snowtown”) jest on szybko tłumiony.
I te kobiety – matki godzące się na tę sytuację, a być może nawet w jakimś stopniu dostrzegające w tak chorej sytuacji warunek bycia wspólnotowego (lepiej jest żyć z dzikim przewodnikiem stada zapewniającym jedność wspólnoty, w zintegrowanym, mimo że stłamszonym, stadzie, niż samotnie mierzyć się koniecznością nadania sensu światu, w którym by nie było samca Alfa… (zupełnie inaczej jest w „Rozstaniach i powrotach” (r. A. Minghella)  – Amira (Binoche), uciekinierka z Bośni, widząc, że coś złego dzieje się z synem za sprawą towarzystwa ziomków z ojczyzny, przeciwstawia się męskiemu światu. I choć w dużym stopniu to szczęście decyduje, że jej syn najprawdopodobniej zostanie ocalony, to nawet gdyby nie ono, nie mielibyśmy do niej żalu, a jedynie współczucie – zrobiła, co się dało, by uchronić swe dziecko przed światem zwierząt, w którym o sukcesie decyduje instynkt, siła i przewodnik stada. Ale to zupełnie inny film…)
Wróćmy do tych trzech…
- w „Królestwie…” plemienna walka o byt jest na pierwszym planie , o postępowaniu bohaterów decyduje całkowicie egoistyczny system wartości…
- w drugim jest już inaczej, tak się przynajmniej wydaje początkowo: „Snowtown” (r. J. Kurzel – ten od najnowszego „Makbeta”, który zupełnie innym filmem jest; „Snowtown” w stylistyce filmu dokumentalnego, ten drugi zaś niezwykle klimatyczny z niezwykle malowniczo rejestrowanymi pejzażami itd…) – niby opowieść o seryjnym mordercy ale znowu w centrum jest umiejscowiony bohater, który w zbrodniarzu odnajduje autorytet…
A ten zbrodniarz ma zasady: należy zlikwidować wszystko, co jest sprzeczne z jego wyobrażeniem o naturalności, ale także wyręczyć sprawiedliwość, która jest w świecie demokratycznym, jak wiemy, bardzo nierychliwa. Oczyścić świat z pedofilów, pedałów (bo oni wiadomo, że też pedofile – jakbym słyszał naszych rodzimych zwolenników czystości rasy) i wszelkich ułomności…
Oczyścić…
Jak to mówił Soplica: „ dom czyścić z śmieci. Oczyścić dom powiadam, oczyścić dom dzieci…” – cytat, na który mogą się dziś powoływać z satysfakcją bohaterscy narodowcy i pójść śladami Gerwazego….
Ale ważniejsze jest znowu dla mnie centralne miejsce w tym świecie młodego bohatera, który nasiąka jak gąbka prawami narzuconymi przez guru.
Na początku filmu pojawia się szereg scenek odzwierciedlających jałowość życia w getcie na przedmieściach. W tę pustkę wkracza człowiek z jasno określonym – nazistowskim – światopoglądem i zagospodarowuje psyche młodego człowieka (wiem, wiem – „Więzień nienawiści” i wiele innych już teraz).
W obliczu pustki cokolwiek nabiera wartości – szczególnie, gdy się jeszcze nie wykształciło siebie.
Zabierać dzieci z takich rodzin? Z tym zawsze problem, bo przecież rodzina…a i przypominają się takie ‘szczytne’ działania przedstawicieli Zachodu, które zmierzały do ucywilizowania Indian, Eskimosów, Aborygenów, gdy zabierano im dzieci, by nasiąknęły światem cywilizowanym, by oderwać ich od ‘dzikich’ korzeni. I to zbrodnia była przecież…
Pamiętam „Dreszcze” Marczewskiego; opowieść o chłopcu, którego na obozie komunistycznym całkowicie przerobiono… Co nas kształtuje?  (ale chyba za dużo tych dygresji, bo tu przecież o zbrodniczych środowiskach kształtujących mówimy [no ale „dreszcze” to przecież też….no dobra – stop])
„El Clan” (r. P. Trapero) pasuje do tego zestawu, bo bohater ma pełną świadomość zbrodniczego procederu, w który wciąga go ojciec. A i ojciec + towarzysze z innego świata pochodzą. To opowieść o Argentynie współczesnej jest i o tym, jak junta nie przemija bez śladu… opowieść o patriarchacie obezwładniającym wszelkie moralne odruchy, które mogłyby się pojawić  u członków rodziny.
Rodzina patriarchalna jako metafora junty wojskowej  - świetne odzwierciedlenie stosunku do moralności pozostałych członków rodziny. Ci, którzy nie uczestniczyli w zbrodni, ale przecież słyszeli jęki porwanych, zachowywali się tak, jakby  nic się nie działo. Nie słyszeli…

I choć punktem wyjścia do opowiedzenia tej historii były wydarzenia, które rzeczywiście miały miejsce, to tworzyły one jednocześnie bardzo wymowną metaforę sytuacji człowieka żyjącego w kraju rządzonym autorytarnie; uzależnionym od władzy, która nie przejmuje do wiadomości, że może się mylić, a każdy, kto jej to wytyka, staje się śmiertelnym wrogiem; w takiej rzeczywistości o przetrwaniu decyduje trwałość kokonu, w którym się zamkniemy i wewnątrz którego nie słyszymy nic, co mogłoby zakłócić nasz spokój. Historia ta pokazuje, czym jest mentalność człowieka wchłoniętego przez rzeczywistość junty. Człowieka w gruncie rzeczy zlagrowanego. A wewnątrz tego wszystkiego bohater, którego siła ojcowskiego autorytetu (pan Freud także jest tu jak najbardziej na miejscu) wciąga w zbrodnię, proceder prowadzący do moralnej schizofrenii, a następnie do próby samobójczej, w konsekwencji na wiele lat do więzienia. Tylko jeden, z tej opisanej przeze mnie trójki, tram nie trafił. Zeznawał przeciwko rodzinie i gdzieś tam sobie żyje. Na pewno nie jest to całkiem normalne życie…

czwartek, 14 lipca 2016

Nie tylko "Nienasyceni"....


Filmowo-wakacyjny reset zaczął się w Sopocie. I choć nie jest to festiwal o jakiejś niezwykłej renomie, to można dzięki niemu nadrobić zaległości (szczególnie że w Gdańsku ostało sie jedno kino studyjne i są tytuły, które umykają z różnych powodów), ale można też czasami coś niecodziennego zobaczyć. Ale podstawowa wartość, to te kilka nałogowych godzin w kinie pozwalających uciec z realnego świata. Oczywiście pozornie, bo przecież myśląc o obejrzanych filmach jest on obecny; ale jakoś inaczej, na poziomie refleksji ogólnej, pozbawiony tych codziennych,często męczących szczegółów.
Szczególnie wczoraj miałem jakiś dziwnie urozmaicony jadłospis. Od lekko melancholijnej, wiatrem podszytej opowieści ("Aracti" A. Portugal z Brazylii), która mogłaby mi się z Orzeszkową kojarzyć i jej "Glorią victis", gdyby nie to, że nie była na potrzeby kształtowania patriotyzmu czyniona, a patrzenie wiatru odzwierciedlała pozbawione troszkę ludzkiego uprzedzenia; przez powrót do lat 80. w Czechosłowacji ("Fair play" A. Sedlackovej z Geislerovą, z która już w tym roku w Cieszynie trochę i w ten sposób te moje festiwalowe peregrynacje zaczynają dialogować, a aktorka z niej zacna), do czasu wyborów trudnych bardzo, przed którymi dziś, póki co, nie musimy stawać, przypomnienie, że kiedyś konsekwencją uczciwości mogło (lecz nie zawsze, ale jednak) być całkowite zaprzepaszczenie kariery (w tym pozytywnym znaczeniu, nie - karierowiczostwa); oraz okrutne interludium (oksymoron?) punkowe zagrane na ostro (nieprzypadkowo na widowni pojawił się Darski) z przemocą nieco nawet mnie wbijającą w fotel ("Green room" J. Saulnier z USA), aktualny - o zgrozo,  bo pokazujący świat neonazistów, który mocno przez naszą obecną władzę jest kokietowany, ostrzeżenie, które nie będzie wysłuchane, pozostawiające strach przed ludzką, tych, co takich kokietują, tych, co tak widzieć chcą patriotyzm, bezmyślnością; aż po "Nienasyconych" (L. Guadagnino), który musi się każdemu z "Ukrytymi pragnieniami" kojarzyć (jakaś taka tendencja w kinie chyba głównie włoskim, by do klimatów starych mistrzów wracać; tyle że Guadagnino zrobił wcześniej dokument o Bertoluccim, więc ten jego film jako wyraz hołdu moźna potraktować),czego ja akurat jako zarzut nie traktuję, opowieść, o której kilka słów więcej...
Historia czwórki bohaterów. Każda pełna niuansów i niedopowiedzeń. Wpisana we wspomniany wcześniej schemat "Ukrytych pragnień" - młoda dziewczyna (nie tak zmysłowa jak Liv Tyler - Dakota Johnson, ale pewnie znajdą się oponenci) prowokująca facetów w blasku południowego słońca... tylko że w tym filmie wydaje się to wyreżyserowane: Harry (rewelacyjny, brawurowy Ralph Fiennes) celowo przywozi swoją odnalezioną młodą córkę, by rozbić związek swej byłej kochanki (Tilda Swinton - świetna w ukazywaniu ukrytych skrytych pragnień) ze swym przyjacielem Paulem (bardzo powściągliwy Matthias Schoenaerts). Każdy z bohaterów ma tu swoją historię (najmniej czytelna była dla mnie Penelopa, ale może już nie rozumiem tak młodych dziewcząt - 17 lat, co się okazuje na końcu filmu, mówi, że ma 22) i można by o tym filmie z perspektywy każdej z nich.
Mnie zaintrygowała Marianne i pewnie tak miało być, by ona w centrum. Ta jej blokada i szczęście...tak mnie jakoś zastanowiła...bo jeżeli 'ukryte pragnienia' mają nam przyjść do głowy, to najbardziej o nią przecieź chodzi, to w jej wypadku deklaracje i słowa jakoś nie współbrzmią z tym, co głęboko gdzieś. 
niuanse, ledwo uchwytne sygnały, ulotne słowa
To Marianne dała znać Harry'emu, gdzie się ukryła z Paulem. Chciała, by jakoś zakłócił im ten blogi i rajski przebyt. Jest po operacji gardła, nie może mówić, a jest rockową piosenkarką a Harry producentem i to jej milczenie symboliczne jest, bo odzwierciedla jej niemoc, postawienie tamy jakiejś pierwotnej energii, którą uruchamiała na koncertach i nie tylko przecież, bo Harry, gdy ją przekazuje w ręce Paula, bo jakoś mu się chyba znudziła i chce odmiany, ale, jak się okazuje, po kilku latach żałuje, to rekomenduje mu, i nie wybrzmiewa to sympatycznie, gdy to mówi, jakieś jej niezwykłe pokłady erotyczne. Ten spokój i błogość na początku filmu kontrastowy jest w stosunku do tego, czego się, troszkę tylko, dowiadujemy o Marianne później. Gdzieś z głębi tego emocjonalnego także milczenia jakby wzywała Harry'ego.
wokół cisza i rajskie pejzaże na włoskiej wysepce, której spokój pod koniec zakłócony jest przybyciem uchodźców - czy to metafora naszego ukrytego pragnienia; że to my sami jakoś tych uchodźców, że wewnętrzne pragnienie Dionizjów nieświadomie sprowadziło do nas imigrantów mających zburzyć nasz europejski błogostan, żeby nie powiedzieć - zamieranie i ducha i życia
Gdy Harry chce się pieprzyć (nie da się tego inaczej nazwać) z Marianne ona nie stawia oporu; jest w niej, ona go pragnie...wydawałoby się, że to punkt kulminacyjny filmu, gdyby nie późniejsza śmierć - która jakoś konsekwentna jest: ten gwałtowny erotyzm pobratymcem jest thanatosa...i mimo że pragnie, nie potrafi mu się oddać, zapomnieć się - odzyskać utraconego głosu, który później już tylko w postaci zwierzęcego wycia się pojawia, gdy na jego zwłoki patrzy.
Paul i jego porządek zbudowany na stłumieniu (bo przecież on też swoją historię ma z alkoholizmem związaną [i jeszcze do tego kurcze fotografem jest] i też nie wiadomo, czy on z Penelopą coś... to niedopowiedziane zostało, oddzielone - jakby w innej przestrzeni i czasie, gdzie indziej, z innej historii) przetrwał (jakoś nie pasuje mi tu słowo wygrał - Girardowski mord pierwotny [Marianne i Penelopa domyślają się, kto i tak jakby mentalnie, mimo że smutek do końca życia, współuczestniczą] funduje późniejszy porządek, ale trudno tu mówić o zwycięzcach). 
Gdy Paul zwierza się Marianne, w tle słyszymy muzykę z filmu Herzoga "Aguirre, gniew boźy"; na obraz zjednoczonych kochanków nakłada się scena, w której samotny Kinski na rozpadającej się tratwie po której baraszkują małpiatki, podąża w kierunku nieistniejącej krainy Eldorado. Kinski - jako aktor, ale przede wszystkim jako synteza postaci, które kreował - jest symbolem ucieleśnionego szaleństwa, spersonifikowanej siły pierwotnego chaosu tkwiącego w każdym, ale tylko niektórzy dają mu się, choćby na chwilę opętać, np. w akcie zmysłowej miłości dającego im poczucie istnienia. Więc Paul nie wygrał, ale to z nim Marianne będzie doświadczała codziennego szczęścia czasami być może nostalgicznie tęskniąc za czasami, gdy Inne pragnienia nie były ukryte.
nienasycenie pozostanie

A można by ten film opowiedzieć przecież z perspektywy Harry'ego...