poniedziałek, 31 maja 2010

Rok 1984 w realu

Rzadko chyba ogląda się filmy, które są tak okrutnie realistyczne a jednocześnie wyrastają na miarę symbolu.
Ładunek 200Rok 1984 - ta data pojawia się na końcu filmu i przenosi ten odrażający obraz na poziom uogólnienia.
Ale na początku filmu poinformowano widza, że wydarzenia, o których w nim się opowiada, są autentyczne. Czy nie pomniejszamy dramatu losu bohaterów, gdy traktujemy opowiedzianą historię jak symbol? Bo przecież w takim wypadku zaczyna być on mniej realny; tak jakbyśmy upuszczali z niego cząsteczki życia, przenosząc go w wymiar li tylko kulturowy.
Ale w sumie to nie wiem, dlaczego liczby mnogiej użyłem przy słowie 'dramaty'...
Nawet nie wiem, czy to dramat jest czy koszmar... senny koszmar, z którego nie można się obudzić.
I to kolejny problem: bo w sytuację przedstawioną w filmie do tego stopnia trudno uwierzyć, że chwilami mamy poczucie groteski - okrutnej bardzo, co jeszcze powiększa to wrażenie. I znowu - to poczucie przyczynia się do obniżenia wagi przeżyć tych, którzy tego doświadczyli (bo wierzymy twórcom, że doświadczyli).
Kojarzy mi się to z czymś co napisała S. Sontag: "Atak na World Trade Center z 11 września 2001 roku w wielu relacjach na gorąco, które zdawali uciekinierzy z wieżowców albo obserwatorzy z sąsiedztwa, był opisywany jako 'nierealny', 'surrealistyczny', 'jak na filmie'. (Po czterdziestu latach hollywoodzkich filmów katastroficznych wyrażenie 'czułem się jak na filmie' wyparło sformułowanie 'to było jak we śnie' w ustach świadków, którzy uszli z życiem i pragnęli wyrazić chwilową niepojętość tego, przez co przeszli)".(Widok cudzego cierpienia)
Wiem, to nie w pełni to samo.
Ale chodzi mi chyba o to, że ni stąd ni zowąd, obserwując zdarzenia przedstawione w konwencji naturalistycznej (w wypadku której mamy do czynienia ze swoistym paktem wiarygodności co do realnego istnienia świata przedstawionego), pojawiają mi się w główce skojarzenia z konwencjami artystycznymi (symbolizm, groteska, surrealizm), które podważają tę wiarygodność. I jakoś tak moralnie czuję się nieswojo wobec tych, którzy cierpieli...

Związek Radziecki u schyłku; pejzaż rozsypującej się materii w rzeczywistości, z której wyproszono Boga; świat spełnionego proroctwa: jeżeli Boga nie ma, to wszystko wolno;
świadomość człowieka rozpuszczana w hektolitrach alkoholu; jedynym abstynentem jest pozbawiony jakichkolwiek norm moralnych milicjant (znowu się przypomina Hitler będący abstynentem i wegetarianinem); do istnienia Boga przekonuje, mający zasady i honor, zatwardziały alkoholik mający zwyczaj zapijać się w trupa; państwo, w którym los człowieka uzależniony jest całkowicie od potwornej (w sensie dosłownym) wrażliwości naczelnika milicji
(ciemne, zapijaczone pustkowie kojarzące mi się momentami z "Domem złym"); bezczeszczone ciało bohatera (?) z Afganistanu - wcale nie w imię protestu przeciwko wojnie, lecz z powodów ewidentnie psychopatycznych; krajobraz po siedemdziesięcioletniej bitwie o iluzyjne miasto słońca

Film zrobiony w 2006 roku, 20 lat po...
Co pozostało po tamtym świecie? Kim są współcześni rosyjscy milionerzy? Czy to Walerij i syn Artioma? Dwóch pozbawionych wszelkich zasad młodzieńców o hedonistycznym nastawieniu do świata?
Co mogło narodzić się tego świata po 20 latach?
Nie jest to przecież dziedzictwo na miarę tego, o którym opowiadają Sokurow i Konczałowski - zauroczeni Rosją Wielką.
Boże chroń nas przed taką Rosją!

Ładunek 200, reż. A. Bałabanow

czwartek, 27 maja 2010

Komedia epistemologiczna

To było pożegnanie ze spektaklem. Po raz kolejny doceniłem swoją bardzo kiepską pamięć. Czułem się prawie jakbym jeszcze tej sztuki nie oglądał. Dopiero w trakcie przypominały mi się myślątka, które błąkały mi się po głowie, gdy poprzednimi razami to oglądałem...
to, czyli Komedia omyłek w Wybrzeżu (zresztą do innych teatrów prawie nie chadzam - już niedługo będę mógł wymienić kilka stałych, z których moje żyćko się składa: miejsc, sytuacji, osób; bo nawet, gdy wyjeżdżam, to ostatnio w jednym kierunku tylko...)
A te myślątka są przede wszystkim związane z pierwszą częścią sztuki.
Zastanawiałem się nad sytuacją Antyfolusa i Dromia (całej czwórki:-)). Pewnego dnia, ni stąd ni zowąd świat wokół nabiera najbardziej niepokojącej cechy - dziwności: witają ich ludzie, których nie znają; ci, których znają zachowują się nieobliczalnie i nieprzewidywalnie; traktowani są w sposób dotąd niespotykany (nie zawsze oczywiście dla siebie korzystny). Świat, który wydawał się już w pełni oswojony - wykoleił się (pojawia się to w "Hamlecie", ale znowu możemy dostrzec, że tematy i motywy, które w dojrzałej twórczości Szekspira stanowiły o tragizmie jego bohaterów, obecne były już w jego wczesnych tekstach - być może to nie on, może po prostu to epoka tym oddychała; ale jeżeli tak, to musiała być bardzo dramatyczna epoka i my w czasch sielankowych bardzo żyjemy). Prawie nic nie jest takie, jak było. Ludzie, których spotykamy, zaprzeczają jakoby robiliśmy przed chwilą coś, czego jesteśmy na 100% pewni. Mój dom nie jest moim domem i przeciwnie - nieznajoma kobieta twierdzi, że jest moją żoną. Czy możliwy jest większy koszmar? Można sobie czasami pogaworzyć, że się jest sceptykiem; że nie każdy przejaw tak zwanego świata nas otaczającego jest przez nas odbierany jako w pełni realny; mozna sobie czasami mówić, że przeżywało się coś tak jak we śnie (dzisiaj częściej - jakby się w filmie było); można...
ale w tej sztuce ten niepokój związany z utratą poczucia pewności co do jakości świata otaczającego bohaterów jest dużo większy i choć to tylko (!) komedia, to spokojnie można by było zrobić z tej sztuki spektakl, którego akcja w szpitalu psychiatrycznym się rozgrywa i jeżeli komuś by było do śmiechu, to świadczyłoby tylko, że żyje w świecie całkowicie oczywistym (tak jak bohater "Truman Show" do czasu) i można mu tylko współczuć (albo zazdrościć - pod warunkiem, że nigdy nie będzie miał nieszczęścia przekonać się, że nie wszystko w tym świecie jest w tym miejscu, w którym sie tego spodziewamy [a jeżeli niestety spotka go to nieszczęście, to wpadnie w histerię niczym bohater "Lepiej być nie może" - jak się okazuje, wszystko już zostało opowiedziane])
A największy koszmar to chyba ten, że co rusz się okazuje, że Antyfolus jest kimś innym, niż mu się dotychczas wydawało. Być może też byśmy odczuli to samo, gdyby udało nam się całkowicie zdystansować do własnego wyobrażenia o sobie i gdybyśmy się wsłuchali rzetelnie bardzo w to, co mówią o nas inni; gdybyśmy bacznie przyjrzeli się spojrzeniom i zaczęli je czytac bez żadnej wewnętrzenj intencji.
Kto by się pojawił?
Obcy nam gość, z którego zaakceptowaniem byśmy mieli spore trudności. Bohaterowie tej sztuki zaczynają w tym momencie podejrzewać, że są pod działaniem czarów. Z punktu widzenia zdrowia psychicznego człowieka można powiedzieć, że dobrze, iż kiedyś wewnętrzne poczucie wyalienowania miało swe źródło (w przekonaniu ówczesnych ludzi oczywiście) w magii i czarach - pozwalało to żyć bez poczucia winy.
tak, to oczywiście temat "Granicy", ale u Szekspira mamy do czynienia z czymś w rodzaju laboratorium: przeprowadzany jest eksperyment - niech wszyscy wokół zachowują się tak, byśmy przestali wierzyć w swą tożsamość; co ciekawe, początkowo, gdy górę biorą pragnienia, bohater lekceważy obcość czy tez inność tego świata...

"Komedia omyłek" - zabawny utwór pietrzący nieporozumienia wynikające z podobieństwa bliźniaków. Typowo awanturniczo-przygodowa przyczyna wydarzeń. Stereotypowy książe, który niczym deus ex machina przyczynia się do szczęśliwego (jak przystało na komedię) zakończenia.
itd
A zrobione tak, że wprawdzie śmiech na ustach nie zamiera, ale po wyjściu z teatru nie można przestać o tym myśleć.

W. Szekspir, Komedia omyłek, reż. Z. Brzoza

poniedziałek, 24 maja 2010

We władzy demonów zemsty

Znowu kryminał
Chyba zmęczenie uniemożliwia mi czytanie ze zrozumieniem innej literatury. Choć muszę przyznać, że czasami to właśnie większe problemy mam ze zrozumieniem skomplikowanych wątków sensacyjnych (szczególnie, gdy uwikłane są one w problemy dotyczące zjawisk, o których nie mam pojęcia, jak np. machinacje finansowe) niż literatury z tak zwanej wyższej półki.
Najnowszy Krajewski i jego Erynie.
Już we wcześniejszych powieściach przyzwyczaił nas autor do analogii mitologicznych. Tym razem jest to utwór o zemście. By nie drażnić tych bogiń odwetu za naruszenie praw natury Grecy nazywali je także Eumenidami (taki archaiczny przesąd, o mocy którego dowiadujemy się także z "Mistrza i Małgorzaty" - tam wspomnienie o Diable powoduje, że się On ucieleśnia; wniosek - może czasami lepiej jednak stosować eufemizmy) - boginiami przebaczenia i pojednania. W powieści także mamy do czynienia z tym ich aspektem. Niestety dopiero w czasach nam współczesnych (które są klamrą dla właściwej opowieści), bo w czasie akcji właściwej (rok 1939) bohaterowie pozbawieni są tego drogocennego daru.

Tym razem już Edward Popielski bez pomocy swego wrocławskiego kompana wkracza w świat perwersji i przemocy. I jakoś dziwnie prawie już się od Mocka nie różni (co mogłoby świadczyć albo o wyczerpaniu się wyobraźni autorskiej albo o istotnym podobieństwie tych literackich kreacji do kondycji samego autora albo przynajmniej do marzeń o własnej kondycji; nie ma co jednak przesadzać - nie byłby to pierwszy pisarz, który kreuje wciąż tego samego bohatera, mimo że zmienia mu nazwisko i miejsce zamieszkania).
wykształcony klasycznie erudyta, sybaryta lubujący się w modnych strojach rozpoznawalnych marek, esteta z pedantyczną dokładnością układający na biurku przybory do pisania
ale jednocześnie
erotoman topiący zmartwienia w najtańszej wódce, skłonny do poniżającej rozpusty, człowiek brutalny ponad policyjną miarę
(obie natury łączy to, że Popielski potrafiłby brutalnie skatować gościa, który zniszczyłby mu garnitur 'od Jabłkowskich')
postać komisarza z Lwowa wzbogacona jest o jeszcze jedną przypadłość - jest on epileptykiem (im bliżej Rosji tym bliżej do Dostojewskiego i jego bohaterów chciałoby się... ale tylko chciałoby się...)
Taaa... człowiek całkowicie nie z mojej bajki.
Poza jednym: sinusoida przebiegająca od stanów skrajnego hedonizmu po ścisłą ascezę (choć o skłonności do tej ostatniej dowiadujemy się od narratora czy tez za pośrednictwem mowy pozornie zależnej - w obu powieściach mamy do czynienia z nadchodzeniem momentu zmęczenia hedonizmem, lecz jakoś nie widzimy bohatera unikającego wszelkich pokus - pewnie mało atrakcyjne by to było dla czytelnika, a być może to tylko ukryte pragnienie bądź jakiś rodzaj wewnętrznej projekcji, która się nigdy nie urzeczywistnia).
Z Wallanderem łączy go chyba tylko wiek i posiadanie córki.
Zdecydowanie bardziej bliższy jest mi policjant ze Szwecji.
Z utworami Mankella łączy Krajewskiego zamiłowanie do okrucieństwa. Nie mamy w tych utworach do czynienia z rozwiązaniem banalnej zagadki zabójstwa. Zbrodnie mają charakter spektakularny (różnica i to istotna polega na tym, że Wallander jest zszokowany postępującym okrucieństwem świata, Popielski zaś jakoś wogle się nad tym nie zastanawia). W tym wypadku skutki chorych układów w świecie dorosłych ponoszą dzieci.
i to ponoszą w wymiarze niewyobrażalnym
aż dziw, że niektóre z fragmentów powieści można było napisać
Być może potrzebne to było, by uzasadnić wyzwolenie się w komsarzu Popielskim niemal pierwotnej potrzeby zemsty. Są momenty, w których jest on niemal całkowicie opanowany przez krwawego demona odwetu. Akty agresji, którymi ściele on zapadającą coraz bardziej w głąb piekieł ścieżkę swego dochodzenia, powodują, że nie widzimy w pewnym momencie żadnej różnicy pomiędzy nim a zbrodniarzem, którego ściga.
Wszyscy w tym utworze ponoszą klęskę. Skojarzenie z tragedią grecką samo się narzuca. Lecz czytając ten utwór jakoś nie czułem tej atmosfery archaicznej wielkości tkwiącej w ostatecznym poniżeniu człowieka.
Tak jakby problem przerósł opowiadacza...
Może za bardzo skupił się na skrupulatnym odtworzeniu realiów panujących we Lwowie w 1939r. Ta częśc roboty Krajewskiego (czytałem, że większość rzeczy się zgadza) zasługuje na podziw. Ale kto dozna wzruszenia, gdy sobie uświadomi, że np. zakłady rzemiślnicze czy fabryczki, które pojawiają się na kartach powieści rzeczywiście istniały.
Przecież o wielkości dzieła Dostojewskiego nie świadczy to, że burza podczas której Swidrygajłow popełnia samobójstwo, rzeczywiście miała miejsce dokładnie w tym czasie. To jest tylko dodatkowe uwiarygodnienie tego świata; świata, w którym zdecydowanie istotniejsze jest to, co dzieje się w duszy bohaterów.
No cóż... nie ma się co czepiać - Erynie sa pozbawione psychologicznej subtelności, a szkoda...

Niewątpliwą wartością tej książki jest to, że jeden z istotniejszych jej bohaterów przez wiele lat nosił nazwisko Staniszewski:-) i to, że niektórzy to nazwisko zapamiętali okazało się kluczowe dla przemiany Erynii w Eumenidy.

M. Krajewski: Erynie

niedziela, 23 maja 2010

Kolor trucizny

Ostatni raz o Antonionim pisałem w lutym. Czerwona pustynia nieco musiała poczekać na swą kolej. Ale dzisiaj ponownie się przekonałem po tej długiej przerwie, że obrazy Antonioniego działają na mnie hipnotyzująco. Powinienem być może czuć się zaniepokojony, gdyż to, co jest ich treścią dalekie jest od naszych codziennych pragnień.
Lustro - przeglądam się w tym świecie odnajdując tę samą pustkę i to samo pragnienie wyrwania się z niej. Niema rozpacz, która w pewnym momencie przybiera kształt biernej akceptacji.

"Ty mówisz, na co mam patrzeć; ja mówię, jak mam żyć. To to samo" - mówi Corrado.
Bardzo dużo w tym filmie o patrzeniu; o tym, co widzimy.
Tak naprawdę, to mamy do czynienia z dwoma pejzażami: tym realnym i tym duchowym. Co oczywiście nie jest niczym odkrywczym ani w odniesieniu do Antonioniego, ani tym bardziej do sztuki europejskiej.
Pejzaż mentalny. Znowu.
Współczesny pejzaż przemysłowy (w tym filmie absolutnie dominuje). Silosy, rusztowania, anteny, budynki pozbawione okien - dzisiaj po takich fabrykach pozostały czasami postindustrialne skanseny w postaci choćby naszej stoczni, która młodym bardziej kojarzyć się będzie z hedonistycznym szaleństwem niż z egzystencjalnym wyjałowieniem - ale wbrew pozorom, w wymiarze duchowym, wychodzi na to samo pewnie - tyle tylko, że jakoś z tej destrukcyjnej atmosfery dziś niewielu chce się uciekać.
Ziemia jałowa; jeśli niezabetonowana to pełna błota zanieczyszczonego olejami. Sieć anten do słuchania odgłosu gwiazd w świecie, w którym trudno usłyszeć drugiego człowieka. Sieć anten przypominających ogrodzenie w obozie koncentracyjnym. Trudno odróżnić mgłę od dymów wydobywających się już nie tylko z kominów, ale niemal z każdej tkanki przestrzeni; mgły przez które przestajemy dostrzegać otaczających nas ludzi - tych, którzy powinni być bliscy. Fioletowe drzewa. W miasteczku wąskie pozbawione przechodniów uliczki. Obdrapane mury, odpadający tynk. Przestrzeń zamknięta mimo że droga powinna gdzieś prowadzić. Klepsydry. Życie, które ma jeden ostateczny kres.
Czerwona pustynia
Miasto portowe, co nie jest bez znaczenia: morze także bywa drogą ucieczki, jest przestrzenią otwartą.
Film jest kolorowy, lecz mimo to w świecie przedstawionym dominują szarości. Morze także jest szare, oleiste. Kuszące kolory pojawiają się tylko w bajce, którą Giuliana opowiada swemu synowi. Bohaterka tej opowieści pewnego dnia spostrzega na lazurowym oceanie wspaniały żaglowiec, inny, niż wszystko, co dotychczas widziała. Podpływa do niego, zbliża się - jawi się on jako coś bardzo tajemniczego. Na chwilę nawet się zatrzymuje. Ale odwraca się, odpływa i znika. Na pokładzie dziewczynka nie dostrzegła żadnych ludzi. Gdy powróciła na brzeg, zaczęła słyszeć głos... "głos zaprzepaszczony" - "lecz to był głos i tylko głos i nic nie było oprócz głosu" (Leśmian oczywiście cytowany z pamięci).
Część akcji rozgrywa się w domku nad morzem. I sformułowanie jest tu niezwykle ważne: domek nad morzem - w wyobraźni niemal każdego człowieka musi się pojawić w tym momencie obrazek drewnianej chałupki otoczonej złocistym piaskiem, po którym w kilka sekund dotrzeć można do rozbijających się o brzeg malowniczych fal. W filmie ten domek jest przy portowym pomoście, obok którego przepływają wielkie metalowe kadłuby statków towarowych. Jest wprawdzie drewniany, lecz pomalowane olejną farbą wnętrze przypomina bardziej kanciapę na narzędzia niż miejsce, w którym można by urządzić atrakcyjną imprezę.
Domek nad morzem jako metafora kondycji duchowej bohaterów (najważniejszym tematem rozmowy były afrodyzjaki: tłuszcz z krokodyla, tłuszcz barani+2 łyżki miodu, mleczko pszczele, sproszkowany róg nosorożca).
Czerwona pustynia
Opowieść oczywiście o kobiecie.
Która się boi "ulic, fabryk, kolorów, ludzi". Można by powiedzieć: zwyczajna bohaterka Antonioniego. Kobieta pozbawiona żyroskopu, czyli urządzenia (mówi sie o nim w filmie), które stabilizuje ruch statku na burzliwym morzu. Taka cywilizacyjna metafora zdrowia psychicznego. Ale czasami się to urządzenie psuje (strajkuje - od strajku rozpoczyna się film, ale analogie społeczne już sobie daruję). Podłoga umyka spod nóg. Potrzebny jest bardziej niż zwykle drugi człowiek. Kobieta, która spotyka mężczyznę (znowu, znowu, znowu i niezależnie od naszego zżymania się i sarkazmu, tak będzie zawsze; i nawet jeśli na pewnym poziomie uogólnienia wydają nam się te historie identyczne, to za każdym razem są inne - chyba że sprowadzimy ludzki los do figury robota będącego zabawką syna Giuliany, robota, który w ciemności obija się o dwie przeciwległe ściany nie mając władzy nad swym mechanizmem).
Niezwykła scena: Ona w końcu do niego przychodzi. On - inteligentny, wrażliwy, pełen zrozumienia (potrafił na nią patrzeć tak, że mu zaufała). Ona przychodzi ze swoim lękiem; on każdym gestem (delikatnym wprawdzie) podlega swemu pożądaniu. Jego cierpliwość została wynagrodzona. Lecz, mimo że on chce z nią być, mimo że nie miało się skończyć na seksie (którego nie widzimy, bo on zupełnie nieistotny jest) - ona odchodzi.
Dlaczego? Bo nie poradził sobie z najważniejszym jej problemem: "Jest w rzeczywistości coś strasznego, ale nie wiem, co to jest". Czy ktokolwiek jest w ogóle w stanie sobie z tym jej problemem poradzić? Nie wiadomo, lecz on na pewno źle zaczął... uchwycił się nie tego końca i wypłynie na dalekie morza nie unosząc nic z tego świata. Bo nic mu nie potrzeba. W przeciwieństwei do niej - gdyby wyjeżdżała pragnęłaby zabrać wszystko, co jest tu jej światem. Niezależnie od tego, że 'jest w rzeczywistości coś strasznego'. Pewnie do czasu, kiedy ktoś autentycznie obok niej się nie objawi. W tej mgle to pewnie niemożliwe.
"- Mamo, dlaczego te dymy są żółte?
- Bo one są zabarwione trucizną".
To już nie jest romantyczna mgła kształtująca malowniczy charakter wieczornego spotkania kochanków nad morzem.

Czerwona pustynia, reż. M. Antonioni

sobota, 22 maja 2010

Ucieczka z ikony

Scena to niemal naturalne miejsce do przedstawienia dramatu rozgrywającego się w pomieszczeniu zamkniętym. Nic dziwnego, że dramaturdzy nader często to wykorzystują. Przeważnie są to oczywiście kameralne psychomachie o obcości lub wzajemnej psychicznej agresji tych, którzy powinni być sobie najbliżsi (to charakterystyczne, że jakoś nie sprawdzają się na scenie historie o szczęśliwym pożyciu małżeńskim czy o zrozumieniu mającym miejsce pomiędzy rodzicami i dziećmi). Od miłości do nienawiści droga niedaleka jak wiemy a i przebywanie z kimś pod jednym dachem przez lat wiele może zrodzić frustracje, które znajdują ujście w serialu pt. "codzienne dogryzanie sobie" lub w tradycyjnym mordobiciu, które we współczesnym tatrze najlepiej żeby skończyło się ostrym agresywnym seksem na scenie.
Tym razem skończyło się (na szczęście?) inaczej.
Eva Peron - dzisiejsza premiera Teatru Wybrzeże
sztuka o teatrze
teatrum mundi w kolejnym wydaniu
Ostatnia scena: bohater(ka) po wyreżyserowaniu perfekcyjnym swojej śmierci opuszcza - dosłownie - teatr. Widzowie uwięzieni w zacienionych czterech ścianach obserwują na ekranie aktora, który, wcieliwszy się w przypadkową tożsamość właściciela płaszcza pozostawionego w teatralnej szatni, schodzi po schodach, wyjściem dla publiczności opuszcza mury przybytku Melpomeny, mija okoliczne knajpy i znika na Targu Węglowym. Wybrał(a) wolność, w przeciwieństwie do widzów, którzy nadal przykuci są do swoich krzeseł, a co gorsza - także do opowiedzianej im na scenie historii.
Prawdziwa(?) Eva Peron wyzwoliła się z narracji na swój temat; pozostał mit okupiony zbrodnią
(choć stały bywalec Absyntu siedzący nad orzeźwiającym napojem w ogródku, obserwujący podczas kolejnych wieczorów przechodzącego obok aktora w nietypowym stroju może spokojnie dojść do wniosku, że uczestniczy w spektaklu i że 'Eva' wcale się nie wyzwoliła, a może wręcz przeciwnie - codziennie, podczas wieczorów teatralnych odgrywać musi to samo; zniewolenie nabiera podwójnego znaczenia).

Evitę gra Łukasz Konopka. I choć szekspirowska zamiana płci w teatrze nie jest niczym nowym, to w tym spektaklu od początku uzmysławia ona widzowi, że mamy do czynienia z wielką mistyfikacją (swoją drogą w momencie, gdy Eva całuję się z Ibizą - Maciej Konopiński - przypominają się oburzenia purystów z czasów Wiliama na sodomę i gomorę mającą miejsce w teatrach, w których, częste bardzo, sceny miłosne grane były tylko przez mężczyzn).
Zresztą niewyjaśnioną do końca sztuki; mimo wszystko płeć Evy nie została wyjaśniona (zresztą, czy z żebra Adama mógł powstać ktoś, kto tak bardzo i często mu przeczy:-)). Musi pozostać niepewność; nie można wyjść z teatru z przekonaniem, że wszystko wiemy. Ta sztuka jest właśnie o tym, że wiemy niewiele. Tylko tyle, ile przekazują nam media - a jakie są media, każdy widzi...
Eva wyzwala się ze swej ikony...
Inscenizuje spektakl śmierci (jak się okazuje, umieranie to także kawał teatralnej roboty).
Ale po to, by wyzwolić się ze spektaklu. Wokół niej wszyscy grają. A szczególnie matka - Dorota Kolak, która ani przez moment nie pozwala uwierzyć widzowi w to, że jest kochającą matką. Z wyraźnym dystansem do swej roli inscenizuje cały szereg stereotypowych zachowań, które mają przekonać Evę, że jej uczucia są szczere i że wcale nie chodzi jej o spadek.
Zaczynamy w końcu watpić nie tylko w to, co serwują nam permanentnie media, ale także w wyznania najbliższych.
Jedyną osobą, która nie w pełni wydaje się odnajdywać w tym okrutnym spektaklu jest pielęgniarka - Wanda Skorny. Wyraźnie zagubiona próbuje dostosować się do sposobu funkcjonowania dworu milczącego władcy (bo tak przedstawiony jest Peron - Krzysztof Gordon), ale nie udaje jej się to...
wydawałoby się
Bo gdy założyła jedną z piękniejszych sukienek swej chlebodawczyni, gdy peruka spowodowała, że zaczęła być uderzająco podobna do ikony (właśnie do ikony, bo przecież realna umierająca na raka Eva w niczym nie przypomina swych wizerunków), to z nieśmiałej pielegniarki dość szybko przeobraziła się w zachwyconą sobą ulubienicę tłumów. I to ją zgubiło (ale to, że zginęła ma mniejsze znaczenie przecież niż to, że tak szybko wyzbyła się wcześniejszej tożsamości dobrej kobiety; dokonała czegoś w rodzaju mentalnego samobójstwa, samobójstwa które jest naszym udziałem permanentnym, samobójstwo przez Gębę). Stała się ofiarą na ołtarzu wolności... no właśnie - kogo? Bo przecież nie Evy, jej być może nigdy nie było. Stała się niewolnicą swego mitu i otaczających ją dworaków. Być może także niewolnikiem swej płci (to już mogłaby być lekka przesada, gdyby nie to, że przecież przez stereotyp wyobrażeń na temat naszej płci także zniewoleni jesteśmy i niezależnie od tego, z jakim szyderstwem potraktujemy współczesne feministki, to akurat ich teksty na ten temat powinny dawać do myślenia - co nie znaczy, że od razu trzeba się z nimi zgadzać; ot - pomyśleć chwilę...)
Scenografia: zamknięta przestrzeń. Grupka ludzi uwięziona przez mit Evy. Eva uzmysławiająca im nieustannie to zniewolenie swoimi kaprysami, histeriami, swym niezdecydowaniem, swą śmiercią. Przestrzeń otoczona albo lustrami, w których odbijają się groteskowe figury czy wręcz Gęby bohaterów, albo ekranem, na którym obecna jest narracja o Evicie. A za ścianą szafa, o której marzy każda kobieta - wypełniona milionem sukienek, wśród których trudno znaleźć tę, o którą nam akurat chodzi. Sukienek, które decydują o naszej tożsamości.
Strój jako najbardziej podstawowy komunikat określający naszą tożsamość.
Eva rozdaje sukienki, obdziela swoim mitem otoczenie.
Najatrakcyjniejszą dostała pielęgniarka. Ona stała się Evitą.
I szpitalne łóżko z buteleczkami sztucznie podtrzymującymi życie ludzkiego organizmu. Symbol podtrzymywania przy życiu wyobrażeń, na których nam zależy.
Zadanie to o tyle jest łatwiejsze od podtrzymania życia pacjenta (szczególnie w polskim szpitalu), że ludzie są spragnieni mitu. To tak, jakby smierć zabiegała o ludzkie życie. Tak, jakby to człowiek zapraszał śmierć do tańca, a ona permanentnie dawała mu kosza. Tak jest z tym ludzkim pragnieniem mitu.
Ostatnia scena: Peron wygłasza mowę na pogrzebie swej żony. Mowę, która ma podtrzymać mit. A widzowie jednocześie przyglądają się na ekranie, jak rzeczona Eva opuszcza teatr, jak wędruje uliczkami Gdańska. Trudno powstrzymać śmiech. Patos rozbrojony przez groteskę.
Chciałoby się powiedzieć: ciszej nad tą trumną.

Copi Eva Peron reż. Kuba Kowalski



sobota, 15 maja 2010

Sprawiedliwość z kobietą w tle

...albo bezsilna kobieta ze sprawiedliwością w tle.

Chciałem napisać post w stylu 'przepis na potrawę' i pierwotny tytuł brzmiał: "Przepis na Mankella". Zmieniło sie troszku po drodze, więc zmieniam tytuł, ale początek pozostawiam...
(taki ślad warsztatu blogera:-))

Tytuł postu chyba jest zbyt ambitny, bo nie sądzę, by mi się chciało bardzo szczegółowo opisać specyfikę kryminałów Mankella; tym bardziej, że będę pisał o jednej tylko powieści: o "Piątej kobiecie" (czytane w Paryżu podczas naiwnych nocnych prób utrzymania uczniowskich hormonów na wodzy:-)).

Nie chce mi się pisać o Wallanderze, bo o nim także już kilka ciepłych słów popełniłem. Jego wiek, styranie życiem, nieumiejętność zorganizowania sobie osobistych spraw, niezwracanie uwagi na zdrowie i zaangażowanie, któremu czasami sam się dziwi - cechy czyniące go mi bliskim; cechy, które przypominają Chandlera.
I choć kreacja bohatera to niewątpliwy atut tych powieści, zastanawiam się, co poza tym...
Problem... sprawa...
sprawa kryminalna przede wszytskim, bo przeciez coś musi być motorem akcji
w tym wypadku molestowanie kobiet, męska agresja
To, że nie jest to nic nowego, nie znaczy, że nie może być już tematem książki.
To, że nie jest to nic nowego, a mimo to wciąż jest społecznym problemem, świadczy o tym, że wciąż należy o tym mówić.
"Wallander spotykał się z Yvonne Ander w areszcie. Powoli zaczęła sobie zdawać sprawę, że jej nie prześladuje. Różnił się od innych mężczyzn, był zatopiony w sobie, chyba źle spał i dręczył go niepokój. Po raz pierwszy uznała, że naprawdę może zaufać mężczyźnie. O czym mu zresztą powiedziała podczas jednego z ich ostatnich spotkań.
Nigdy go o to nie spytała, ale wydawało się jej, że zna odpowiedź. Chyba nigdy nie uderzył kobiety. A jeśli nawet, to pewnie nie więcej niż jeden jedyny raz".
Czy to rzeczywiście jest takie rzadkie?
Aż trudno mi uwierzyć, że agresja mężczyzn w stosunku do kobiet jest zjawiskiem powszechnym. I nie chodzi mi o uogólnianie, nie chodzi mi o dyskusje na temat tego, jak bardzo kultura, w której żyjemy jest represyjna wobec kobiet. Tu chodzi o zwyczajne, prymitywne chamstwo.
Co kryje się za drzwiami mieszkań, które codziennie mijamy.
Co dzieje się pomiędzy ludźmi, którzy na ulicy czy w parku wyglądają na serdecznych albo przynajmniej spokojnych i kulturalnych?
Ale nie jest to powieść o tym, co ukryte; nie jest to powieść o fascynującej zagadce człowieka; jest to utwór o ludzkiej bezsilności. To, że dotyczy kobiet, świadczy tylko dodatkowo o specyficznym wymiarze naszej kulury. O tym, jak bardzo wpisane w nią jest ciche przywolenie na egzekwowanie dominacji mężczyzny nad kobietą.
Mankell przypomina, że bezsilność rodzi agresję; bezsilność budzi śpiącego w człowieku potwora. Dosłownie.
Opowiada nam historię sprowokowaną przez morderstwa kobiety "mądrej i szalonej zarazem". I to jest ważne. A dlaczego, to może za chwilę.
Bo zasadniczy problem jest często obecny w świecie nas otaczającym.
Myślę, że tak samo jak Szwedzi w książkach Mankella jesteśmy społeczeństwem bardzo krytycznie oceniającym działalność policji (to też jest jedna z tych rzeczy, które powodują, iż swiat przedstawiony tej powieści wydaje mi sie bliski bardzo). Często sam łapię się na myślach typu: "potrafią legitymować przechodnia za byle g..., a gdy się dzieje coś naprawdę groźnego, to spieprzają na druga stronę ulicy" albo "ciekawe, kto komu ile zapłacił, by ten przekręt nie został wykryty". Od takich myśli bardzo blisko już jest do konstatacji, że policja to tylko kolejny bezproduktywny pożeracz naszych podatków. I najlepiej będzie, jeżeli sprawę weźmiemy w swoje ręce. I to sie dzieje w tej powieści; inicjatywa oddolna; społeczeństwo samo zamierza wymierzać sprawiedliwość.
Skoro państwo nie staje na wysokości zadania... to skuteczniejsze wydaje się stworzenie grup samoobrony, które w bardzo prosty sposób, bez wikłania się w prawne subtelności (które czynią ze zbrodniarza człowieka), wymierzą tak zwaną sprawiedliwość.
Nie mieliście nigdy takich myślątek? Jeżeli - to pewnie dlatego, że nie macie poczucia, by jakaś spektakularna krzywda, która spotkała was albo waszych bliskich, uszła sprawiedliwości.
Bohaterka tej książki przed popełnieniem samobójstwa (chyba przestałem się przejmować, że coś zdradzam w powieści kryminalnej... - najwyżej przypadkowy czytelniku będziesz musiał się skupić nie na tym, co się za chwilę zdarzy, a na tym co jest naprawde ważne:-)) pisze list: "Gdzieś w Algierii żyje mężczyzna, który zabił moją matkę. Kto go szuka?"
Pragnienie sprawiedliwości zamieniające się w odwet.

W mieście Wallandera formuje się spontanicznie organizacja, której celem jest właśnie przejęcie wymierzania sprawiedliowści we własne ręce. Dość szybko dochodzi do skatowania przez jej przedstawicieli przypadkowego człowieka. Bo im się zdawało...
Ale czy naprawdę nie macie czasami takich myśli, żeby w ten sposób przywrócić poczucie bezpieczeństwa w świecie, w którym żyjemy. Ci się pomylili...
Ale bohaterka tej książki jest mądra. Zanim zabije wnikliwie zbada sprawę. I zabija tych, którzy za zamkniętymi drzwiami, z pełnym poczuciem bezpieczeństwa, bili i zabijali kobiety będące z nimi związane emocjonalnie. Gdyby nie ona nikt nigdy by się o tym nie dowiedział.
Charakter śmierci zadawanej męskim potworom był adekwatny do ich czynów.
Czy to sprawiedliwe?
"Wallander zauważył, że wśród kolegów istnieje zrozumienie dla postępków Yvonne Ander. Był zaskoczony".
Ona nie zabiła nikogo niewinnego, a nawet jeżeli okazała się takim samym potworem, jak oni, to przynajmniej "nigdy nie kłamała".

Gdzie jest granica pomiędzy poczuciem sprawiedliwości a chęcią odwetu?
Co czynić, gdy ma się poczucie, że ci, którym płacimy za chronienie naszego bezpieczeństwa, nie wywiązują się ze swoich obowiązków i czynią ze swej uprzywilejowanej pozycji niezły interes?
Jak nie dopuszczać do bezilności, która rodzi demony?
itd...

a oprócz tego bardzo istototny wątek najemników walczących w Afryce, do którego wrócę na pewno, bo Mankellowski Czarny Ląd wciąż prowokuje mnie do napisania...

niedziela, 9 maja 2010

By podtrzymać życie mego bloga

To będzie jeden z wpisów bez związku z jakimś tam życiem kulturalnym.
Ale gdy się było w Paryżu...

Nie znoszę wycieczek. Nie znoszę przewodników.
Nie znoszę pośpiechu.
I nawet nie o to chodzi, żeby mi ktoś jakieś mądre rzeczy opowiadał (niezastąpiona Ania), ale żebym mógł pobyć, żebym nie musiał myśleć w najbardziej niezwykłym miejscu, które w swoim długim życiu widziałem - w katedrze w Chartres - że już się spóźniłem do autokaru. I ktoś mi to wypomni... ktoś, kogo wcześniej poganiałem, bo za długo robił zakupy...

Nie muszę wyjeżdżać. Coraz mniej rzeczy robi na mnie wrażenie.
Tak naprawdę, było tak zawsze.
Bycie obok...

Przyglądanie się rewolucji hormonów (bo to wycieczka szkolna) i stercie kamieni.
Które człowiek poukładał we wzór, który nie wiadomo dlaczego ma zachwycać...
Tajemna wiedza humanistów i erudytów.
Wiedza będąca źródłem orgazmu mentalnego.
A po drugiej stronie konsumpcjonizm, materializm i hedonizm.
Czy tylko te dwie strony istnieją?
Bo nie należę do żadnej z nich.


Paryż - miejsce, w którym można zrobić bardzo dużo zdjęć, więc nie warto brać aparatu.