Na początek dla siebie samego przypomnień
kilka:
Cormac McCarthy – autor m.in. powieści
„Droga” i „To nie jest kraj dla starych ludzi”, na podstawie których nakręcono
filmy co najmniej intrygujące. Teraz kolejny – na podstawie książki „Dziecię
Boże”.
James Franco – aktor, a ostatnio reżyser poszukujący
swojej drogi w adaptacjach powieści ukazujących tę surową (chciałoby się
powiedzieć – męską) i często ciemną stronę Ameryki. Rok temu na festiwalu NH
pokazywany był film „Kiedy umieram” – adaptacja prozy W. Faulknera
charakteryzująca się poszukiwaniem środków wyrazu odzwierciedlających specyfikę
pisania tego klasyka literatury amerykańskiej. Film podzielił odbiorców; ja
cenię twórców za odwagę wkraczania na wertepy (i w tym lekko nacechowanym
wyrazie nie jest zawarta wbrew pozorom ocena), nawet jeżeli nie bardzo potrafią
się tam odnaleźć; tym bardziej, że często dopiero po czasie jesteśmy w stanie
ocenić skuteczność poszukiwań; czasami muszą odpaść wierzchnie skorupy
okrywające dzieło całunem interpretacji naznaczonych przyzwyczajeniem do kolein
( i nie jest to bynajmniej zarzut – to jest naturalne, tak być musi i stąd
bierze się moja pokora wobec utworów, z których ogarnięciem mam problem, bo
wiem, że nie bardzo jesteśmy świadomi konwencji, w których osadzony jest nasz
umysł).
McCarthy zestawiany jest przez niektórych
z Faulknerem; widzą w nim jego następcę. Zastanawia tylko, a jednocześnie budzi
zazdrość, że obaj są tak lubiani przez rodaków. Przecież nie głaszczą oni po
główkach a wręcz przeciwnie – prowokują i obnażają.
Jaki jest ten obraz Ameryki, który tym
razem w filmie „Dziecię Boże” zobaczyłem?
Najczęściej powtarzanym słowem odnoszącym
się do świata przedstawionego wymienionych przez mnie utworów czy też
charakteryzujących obu twórców (zdaję sobie sprawę, że to uogólnienie – ta
klasyfikacja nie do wszystkich dzieł przywołanych twórców musi się odnosić) to
naturalizm.
Lester Ballard – główny bohater - jest
odrzuconym przez społeczeństwo socjopatą; kolejnym samotnikiem (alienacja –
temat, który także mógłby nam porządkować tematykę filmów tutaj oglądanych… i
pewnie to uczynię, ale teraz staram się trzymać na wodzy pokusy nomadyczne…
pewnie do czasu…). Warto zacytować, w jaki sposób Scott Haze przygotowywał się
do od-tworzenia tej postaci: „Grający rolę socjopaty Scott Haze spędził cztery miesiące, żywiąc się
wyłącznie jabłkami i rybami wśród skał otaczających miasteczko Sevierville, w
którym toczy się akcja” (opis filmu na stronie NH). I znowu powraca temat
poświęcenia się dla sztuki, który przy okazji tekstu o „Głodzie” poruszyłem.
Znamienne, że i w tamtym przypadku z naturalizmem mieliśmy do czynienia. Może
związane jest to z tym, iż w tej konwencji na plan pierwszy wysuwa się
biologiczność człowieka, jego funkcje fizjologiczne i dotyczą niejednokrotnie
bohaterów związanych w jakiś sposób z patologiami. Bywa, że skrępowani jesteśmy
podglądając na ekranie cielesność bohaterów reprezentujących tak zwaną
przeciętność; tym bardziej gdy zjawiska obserwowane przez nas od niej
odbiegają, oddziaływanie tego typu obrazów staje się silniejsze, często są one
wręcz odrażające (i choć wydaje mi się, że uodporniony jestem już na wiele
obrzydliwości pojawiających się na ekranie [tym bardziej, że przeważnie oglądam
filmy, w których odzwierciedlenie brutalnej, ociekającej sokami żywotnymi ciała
rzeczywistości w jakiś sposób związane jest z domyślaną się przeze mnie
koncepcją ‘artystyczną’], to gdy bohaterka filmu „Moebius” Kim Ki-duka obcięła
synowi penis [a może jednak penisa – biernik też może mieć wymiar
światopoglądowy], to przez moment straciłem kontrolę nad swoim ciałem i
zesztywniałem oraz swoisty dreszcz przebiegł mi od stóp po kapitel i nie mam
pewności, czy jakiegoś dźwięku nie wydałem [wyzwolił się przyczajony lęk przed
utratą, mimo że korzyści z niego coraz mniej]. Kim Ki-duk zaserwował widzowi
niezwykle bolesną jatkę związaną z kastrowaniem [tytuł tego wpisu jest swoistym
spoilerem, choć może również wprowadzić w błąd] i nie tylko; i mimo że obraz
można dość prosto psychoanalitycznie interpretować, bo przecież fallus w tej
teorii niezwykle często się pojawia, to jednak inaczej przyjmujemy określenie
„pozbawić fallusa” czy „walka o fallus” na poziomie symbolicznym li tylko a
zupełnie inaczej reagujemy, gdy symbol ten w świecie przedstawionym utworu
funkcjonuje na poziomie całkiem dosłownym jednocześnie. Zresztą podobnie można
podejść do faktu zabicia [bardzo dosłownego!] przez Marcina ojca i matki Oli w
filmie „Hardkor disco [r. K. Skonieczny], interpretując ten fakt po prostu jako
niezwykle bolesne, ale jednocześnie konieczne, wyzwolenie się spod ich władzy
[a pamiętamy, że Edyp także bardzo dosłownie zabił swego ojca itd…]). By
przygotować się do takiej roli aktor musi wkroczyć w rejony przeważnie skrywane
przed publiką; musi się w jakimś, często bardzo dużym, stopniu obnażyć, pozbyć
wstydu. Przekroczyć granice w imię wiarygodności (na marginesie: obserwując, co
dzieje się z ciałem Fassbendera [to jeszcze „Głód”], przypomniałem sobie, jak
bardzo w obrazach życia w getcie ukazanego w „Czasie honoru” przeszkadzało mi
to, że jakoś nie widać po ciałach postaci tam się pojawiających doświadczenia
głodu, miałem świadomość konwencji, ale i tak moja ocena wiarygodności tego, co
widziałem na ekranie, była bardzo niska; wiem, że wymagam totalnego absurdu –
cała masa statystów i wiele postaci pierwszoplanowych przecież nie mogła
wyglądać jak Fassbender na ostatnim etapie strajku swego bohatera… a jednak
nieświadomie tego oczekiwałem: tak albo i jeszcze gorzej wyglądali mieszkańcy
getta).
Oglądając
„Dziecię Boże” myślałem sobie o autorze powieści. Jak to jest? Siedzi on na tym
swoim odludziu (podobno stroni od tak zwanego środowiska) i tak sobie sam
wymyśla takie typ jak Lester Ballard? Czy obserwuje sąsiadów? Czy też czyta
roczniki czasopism (oczywiście łącznie z tymi współczesnymi), szczególnie
rubryki dotyczące zbrodni oczywiście? A może wystarczy wziąć podręcznik do
psychiatrii i przeczytać odpowiednie rozdziały? Taki podręcznik jest
wystarczającym dowodem na istnienie takich ludzi jak Lester.
Oglądamy
później taką kreację na ekranie i co rusz pojawia mi się myślątko: nie, tacy
ludzie nie istnieją, to twór wyobraźni pisarza, który chce zdobyć
zainteresowanie spragnionych wszelkich zboczeń krytyków i wydawców (nie mówiąc
o czytelnikach); to niemożliwe, żebym mógł spotkać kogoś takiego w moim
świecie… a później odpalam wiadomości i czytam, ile kasy idzie na chronienie dzieci
przed najbardziej znanym pedofilem w tym kraju. A to tylko jedno ze zboczeń. A
skoro lat mi przybywa, to coraz częściej sobie myślę: to nie jest świat dla starych
ludzi.
Trochę ludzi
wyszło z tego filmu. Jak stwierdził jeden z widzów: „Nie mam zamiaru oglądać
świrniętego faceta i jego gołego dupska, z którego wychodzi kupa…” (pominął to,
że bohater później podtarł się kijem – bo to w lesie było, jak większość akcji
tego filmu)… W pewnym sensie miał rację i jeżeli nie lubi „srającej dupy na
cały ekran” (taka próbka stylu naturalistycznego, ale to też cytat z widowni),
to dobrze, że wyszedł, bo może by nie zdzierżył kopulacji bohatera z trupem
znalezionym w samochodzie. Lester bardzo to polubił i niestety następne
‘kochanki’ już sam uśmiercał… Szkoda tylko, że Franco nie wnika w przyczyny
(wiemy tylko, że matka odeszła a ojciec się powiesił ).
A co z tymi,
którzy nie wyszli z kina? Dlaczego coś takiego oglądam(y) (nie jest to pytanie
inicjujące analizę zjawiska, bo odpowiedzi jest pewnie bardzo dużo albo i
więcej; jest to typowe pytanie retoryczne porządkujące moją wypowiedź i tak jak
zwykle rozbrykaną)?
Niektórzy
twierdzą, że nawet Żeromski musiał czerpać jakąś masochistyczną przyjemność z
kreowania obrazów naturalistycznych (a kilka takich wyszło spod jego pióra).
Widz nie pisze, ale patrzy i nieodrywanie wzroku mimo odrazy musi być źródłem
przyjemności… co w pewien sposób udowadnia też Haneke („Funny Games”).
Inni są
przekonani, że to, co w nas biologiczne, to właśnie jest esencja bytu ludzkiego,
a reszta to iluzje i samooszukiwanie się. Pewnie mają sporo racji, lecz nie
byłbym sobą, gdybym takie absolutyzowanie
akceptował. Jestem skłonny za humanistami z XVI wieku powtórzyć, że
człowiekiem się nie rodzimy, to jest możliwość i zadanie, które przed nami
postawiono. I nie można tego, powiedzmy, egzaminu zdać raz na zawsze, niestety…
(chyba w nieco za wzniosłe tonu uderzyłem jak na tekst o robieniu kupy…)
Lester
Ballard postrzegany jest przez innych niemal jak dzikie zwierzę, lecz tytuł
jednak wskazuje, że nawet on jest dzieckiem Bożym. Choć zawsze można założyć,
że radosny stwórca w swej przewrotności nieco byty pomieszał i część ludzkości
obdarzył naddatkiem cech zwierzęcych, by dla równowagi część zwierząt uczynić
bardziej ludzkimi czy wręcz anielskimi, niż by na to wskazywały podręczniki do
biologii.
Lester na
leśnej drodze natyka się na samochód, w którym na tylnym siedzeniu dwa trupy
młodych ludzi znajduje. Są w pozycji, która wskazuje, że stracili życie w momencie,
gdy do nieba zbliżyć się chcieli. Bohater najpierw wykorzystuje sytuację i
także cząstkę niebios próbuje uchwycić wchodząc, nie bez oporów, w ciało
denatki, a później, zgodnie z zasadą, że miłość cielesna zbliża ludzi i jakoś
tam czyni ich wobec siebie odpowiedzialnymi, zaopiekował się swoją ‘kochanką’.
Do tego stopnia, że kupuje jej w sklepie nową sukienką, by ze wspólnych kolacji
uczynić bardziej urokliwe chwile. Rozmawia z nią, a nawet daje się uwieść i
nawet zachwycony jest jej śmiałością i odwagą w mówieniu o swych pragnieniach.
Okrutna
metafora ludzkich pragnień, poczucia samotności, zachłanności na drugiego
człowieka.
Później,
uciekając przed pogonią, przeciska się przez skalny labirynt, w którym na ścianach,
w nikłym świetle widoczne są zarysy malowideł z Lascaux… wydobywa się w końcu
na powierzchnię, a my pozostajemy z poczuciem, że właśnie przeszedł jakiś
pierwotny ryt inicjacyjny i że powtórnie się narodził…
dość……..