poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Czekając na kolejny film Hanekego


Dwa starsze filmy. W których sterylna, higieniczna wizja świata. Fasada. Jak zwykle.
Za którą To nieludzkie.
Czas akcji „Siódmego kontynentu” to 1987-89. Trzy lata monotonnego rytmu egzystencji bardzo dobrze sytuowanej rodziny austriackiej; trzy lata, których zwieńczeniem była metodyczna destrukcja życia. Zniszczenie Bycia. Unieważnienie każdego śladu istnienia.
Właśnie: nie podarowanie komuś swego dobytku, biednym na przykład. Podarunek mógłby świadczyć o współodczuwaniu. Poza tym bohaterowie postanowili zniszczyć wszelkie ślady swojego istnienia. Pragnienie wymazania gumką. Ścieranie bytu. Korektor bez korekty.
Podobnie jak w „Żonie policjanta” kolejne sekwencje oddzielone są od siebie ciemnymi kilkusekundowymi kadrami. Tyle że w filmie Gröninga domyślności widza pozostawiono wyobrażenie sobie, co też drastycznego w tym spokojnym, ustabilizowanym domu mogło się dziać wtedy, gdy nie widzimy; wtedy gdy drzwi są całkowicie zamknięte; gdy nie ma oczu innych. U Hanekego – tak przynajmniej mi się wydaje – ciemne kadry raczej nie przysłaniają molestowania czy ukrytego na dnie cierpienia. Odniosłem wrażenie, że za tymi pauzami kryje się taka sama pustka jaka w tych częściach, które możemy podglądać.
Jakie są symptomy zbliżającej się tragedii. Może inaczej: nie zbliżającej a rozgrywającej się. U Hanekego dramat rozgrywa się cały czas – nie jest nim spektakularne rozwiązanie umowy z życiem całej rodziny. Ono jest już tylko swoistym spuszczeniem powietrza, które sprężone było pod zbyt wysokim ciśnieniem. Za fasadą…
Pamiętam rok 1988.Mój pierwszy wyjazd do RFN-u. Wjeżdżałem pociągiem do pierwszego małego miasteczka za granicą czechosłowacko-niemiecką. Październik. Słońce leniwie słaniało się ku zachodowi. Zwolniony rytm pociągu. Uliczki widoczne z okien pociągu wyludnione. Błogi spokój. We mnie ogromne poczucie tęsknoty i żalu. Miałem poczucie, że z tego swego szarego, rozkładającego się i rozpadającego (ale oczywiście nie miałem świadomości, że zaraz upadnie, że to przedśmiertne podrygi są) komunizmu wjeżdżam do raju, który nie będzie mi dany.
Za fasadami kamienic skryte było życie Georga, Anny i Evi. Życie, którego im zazdrościłem wtedy, którego pragnąłem. Rok później oni postanowili wyjść z tego świata (czym musi być tak dojmujące poczucie pustki?!), a myśmy w końcu otworzyli sobie drzwi do ich świata. W jakim stopniu staliśmy się nimi?
To nie tylko rodzina Schoberów. To także Benny („Benny’s Video”). 3 lata później.
Prosta, do bólu prosta historia. Ciąg kilku zdarzeń. Poza nimi czarna dziura niemożliwych do sformułowania teorii (a jeżeli sformułowanych, to najczęściej odstraszających swym oderwaniem od bezpośredniego doświadczenia).
Bennyzabija przypadkowo spotkaną dziewczynę. W swoim mieszkaniu. Nagrywa to, bo nagrywa wszystko. Wszystko jest dla niego filmem lub czymś do sfilmowania. Taśma jest symbolem swoistego muru oddzielającego  go od świata i uczuć z nim związanych.
Zabija ją urządzeniem służącym do uboju świń. Wielokrotnie już delektował się, oglądając nakręcony przez siebie film oczywiście, momentem, gdy to urządzenie przystawia się do głowy świni i się ją zabija.
Benny ciało wkłada do worka, chowa  w szafie i zabiera się do swoich codziennych zajęć. Życie toczy się dalej a Benny przez kolejne dwa dni ogląda sobie taśmę, na której został zarejestrowany jego czyn. Przez przypadek (?) zobaczyli to też rodzice… I co robią? A co powinni zrobić?
…….
Benny z mamą jedzie do Egiptu, a ojciec w tym czasie pozbywa się ciała (tnie je na małe części i spuszcza w szalecie; nie widzimy tego, ale wiemy – jedna z nielicznych rzeczy, której nie ma na żadnej taśmie, bo nie ma przy tym Benny’ego).
Życie wraca do normy. Ojciec mówi do syna, że go kocha. Benny milczy i … zgłasza sprawę policji…
Prosty ciąg zdarzeń.
Co się za nim kryje?
Piekło?
Sterylna czystość systemu moralnego, w którym już nie ma miejsca na dobro i zło.
Czym jest to, czego nie widzimy, co kryje się za fasadą wyglądów i działań?
Czy alternatywą dla tak irytującego mnie (bo też z zimnego chowu jestem) wylewu czułości jest nieludzka pustka?
Mam ten świat w genach. W 1988, wjeżdżając do tego świata, być może nie poczułem złudnego spokoju a swojskość…
Filmy te są ekstremalnym odzwierciedleniem mojego świata. Nie były mi obce. Zobrazowały granice świata, w którym żyję, mego wewnętrznego świata. Emocjonalny chłód jest mi zdecydowanie bliższy niż nadmierna tkliwość. Czy powinienem się niepokoić?
…………………….
Gdy Benny zabija, jego kamera ustawiona jest nieruchomo na statywie i obojętnie rejestruje. W jej kadrze tylko fragment pomieszczenia. Nie widzimy całego zdarzenia, słyszymy tylko i domyślamy się, co się dzieje. Od czasu do czasu widać Beeny’ego w kadrze i mordowaną dziewczynę. Chcielibyśmy być może zobaczyć więcej… by sycić się widokiem, jak zwraca na to uwagę Haneke w „Funny Games”. Śmierć i okrucieństwo. Jako element spektaklu. W życiu także.

„Siódmy kontynent”
„Benny’s Video”

reż. Michael Haneke

środa, 12 sierpnia 2015

Zanussi - kino środka?

Kino środka, tak zwany mainstream... czasami określenie stosowane pogardliwie, bo odnoszące się do tworów ukierunkowanych na odbiorców o niezbyt wyrafinowanych gustach, a takźe dających się manipulować przez bardziej ekspansywne media... określenie pełne sprzeczności...
Filmy przystępne, opowiadające swoje historie za pomocą języka przyswojonego już... niekombinujące z formą, komunikatywność mające za cel nadrzędny... Tak ja to określenie rozumiem przede wszystkim. Ale dla wielu nie jak? a co? stanowi główny wyróżnik. Temat jest raczej bez znaczenia, ale już to, do ilu pokładów, ilu warstw problemowych jesteśmy się w stanie dokopać, z jednoczesnym poczuciem, że jeszcze wiele przed nami, na pewno jest juź wyróżnikiem.  
Filmy, które stają się wytchnieniem, gdy festiwalowy repertuar wypełniony pozycjami ambitnymi, wyrafinowanymi; takimi, które w kompleksy mnie wpędzają i źródłem frustracji intelektualnej się stają, bo z poczuciem niezrozumienia u mnie się łączą... i taki wciąż niedouczony wciąż i wciąż...
Aby poprawić sobie samopoczucie, dodaję epitet 'ambitne' kino środka. Czyli takie, które o sprawach ważnych bez zbędnego kombinowania mówi. Oczywiście moja kwalifikacja, jak zwykle, bardzo subiektywna będzie; zaliczam tu filmy, które po prostu nie wprawiają mnie w konsternację poznawczo-formalną....taaaa - bardzo to subiektywne kryterium... bo przecież jeszcze wiele kategorii można przywołać. Gdzie jest granica tak zwanego trudnego problemu, czy też ciężaru emocjonalnego przekraczającego oczekiwania widza, który przede wszystkim, by odpocząć. A kategoria odpoczynku, to już w ogóle bez sensu, bo strasznie względna. Bo ja masochistą jestem i często mam poczucie odprężenia po obejrzeniu filmu, który kazał mi się emocjonalnie i intelektualnie przeczołgać. 
Czy kinem środka stał się Zanussi ("Ciało obce"), który opowiada historię zrozumiałą i ,wbrew jego zarzekaniu, stosunkowo jednoznaczną; Zanussi (głupio mi mistrza krytykować, bo gdzie mi tam, ale sam sprowokował swymi wypowiedziami podczas spotkania; on w niewyrobieniu widza oraz atakach feministek upatruje, przyznaję i ja, nazbyt krytyczne podejście do filmu swego, co w słynnych i zdecydowanie przereklamowanych wężach znalazło odzwierciedlenie; nie zgadzam się z tymi opiniami, film wart jest dyskusji poważniejszej, co nie zmienia faktu, że to już nie to, co kiedyś) twierdzi, że zidiociała współczesna widownia urobiona jest przez seriale i przekonuje, że język filmu się uprościł dziś i odbiorcy nieprzygotowani są i przywołuje podczas spotkania autorskiego Godarda między innymi jako tego, którego kiedyś przeciętna widownia bez problemu... a ja z tym papieżem awangardy do dziś mam problem, a Zanussi wydaje mi się, że jakby językiem z elementarza mówi, a to że splata różne wątki? fakt: w przeciwieństwie do wielu współczesnych, nie mówiąc o serialowych twórcach, u niego rzeczywiście znaczenia rodzą się na styku pomiędzy tymi wątkami, problemy echem naznaczają sąsiednią historię, ale jednocześnie dość przewidywalne to jest... ale niech mu będzie...choć wątpliwości mi się tu mnoźą...i zarzut o zbytnią retoryczność aż się ciśnie na usta...ale Buzek ze swym wyborem boskiej miłości zaprzepaszczającej miłość ziemską pozostanie w pamięci nie tylko jako dramat wyboru, ale także jako problem: czy to ciało rzeczywiście jako obce pojmowane może być, z całą wieloznacznością tego tytułu...bo tytuł jest świetny.
Czy film (to już nie Zanussi) wygrywający Sundance może być filmem środka? Bo to przecież festiwal kina niezależnego. Czy to w ogóle jest kryterium?
Bo "Umrika" (reż. Prashant Nair) nagrodę publiczności tam dostał (czy dostała?, tak Hindusi na Amerykę mówią), a ja tę historię dokładnie do tego typu kina bym zaliczył,  co, jak już wyżej..., nie dyskredytuje. Wzruszająca (no właśnie, o emocjach jeszcze nie było - często odwoływanie się do tych najprostszych jest wyznacznikiem kina niższego lotu; także oczywiście dyskusyjne to jest) opowieść hinduska o micie amerykańskim opowiedziana z perspektywy mieszkańca wioski, w której elektryczność dopiero się pojawia, co zresztą stało się przyczyną dramatu, który był jednym z punktów zwrotnych narracji. Konstrukcja scenariusza zresztą też do tego stopnia klasyczna, że bez problemu moźna było wyczuć, kiedy juź czas na punkt zwrotny akcji. I znowu to nie krytyka, a coś, dzięki czemu jakoś bezpieczniej się czułem podczas projekcji (starość k.s.). Można ten film z różnych stron: o rodzinie, tradycji, tęsknocie do lepszego świata, oczywiście miłości i jak najbardziej zło...ja o honorze może, jako motywie, wokół którego inne rzeczy można. Rodzina głównego bohatera wieczystą hańbą by się okryła, gdyby wyszło na jaw, że jego brat nie do mitycznej Ameryki wyjechał, ale fryzjerem został, nie bez pomocy swych mafijnych zwierzchników, w jednym z większych miast hinduskich. Przez wiele lat jego, sfałszowane przez ojca, który w ten sposób ratował z poważnej depresji matkę uwielbiającą swego pierworodnego do szaleństwa, a więc, gdy nie przychodziły wieści z Ameryki, ojciec zaczął je tworzyć, listy odczytywane były przed wszystkimi mieszkańcami wioski i wszyscy przeżywali wymyślane przez ojca kolejne odkrycia mitycznego lądu... Gdyby wyszło na jaw, że listy fikcją literacką są tylko, hańba na wieki... Nie wstyd, nie to że głupio jakoś... Więc młodszy brat poświęca miłość, która zresztą wcześniej niemożliwa się wydawała a doszło do tego, że mogłaby spowodować całkowite ustabilizowanie jego życia, odrzuca ją, oczywiście nie bez bólu, ale honor rzecz święta, i dzięki pomocy brata, który u mafii do końca życia się zadłużył, więc też jakieś odkupienie, w kontenerze, bo tak nielegalnie Hindusi do Stanów, do ziemi obiecanej się udaje. Taka właśnie historia środka, klarownie opowiedziana, z obecnością elementów humorystycznych i folklorystycznych, poruszająca emocje a jednocześnie w pewnym zadumaniu pozostawiająca widza. I to jest moźe kolejne istotne kryterium: to zadumanie właśnie, z którym z kina wychodzimy. To lubię.
No i jeszcze tak sobie myślałem, że z jednej strony u wielu gdzieś tam tli się tęsknota do tej wspólnoty wiejskiej, w której wszyscy wszystkich i integracja cudowna, a z drugiej, niczym Udai, który do radykalnych środków musiał się odwołać, by spod zniewalających skrzydeł matki się wyrwać, zagubić się w tłumie pragniemy, tak jak ja, który ledwo sąsiadów rozpoznaję z mojego piętra.
Wydawało mi się, że tradycyjne Indie to patriarchat, a tu o całym, niestety dramatycznym, świecie bohaterów zdecydowała piękna kobieta, matka, której miłość fatalnie zaciąźyła na losie synów. I chciałoby się o tej miłości fatalnej nieco...
Zanussi, Nair...a ja tak naprawdę chciałem o "Rozumiemy się bez słów" czy Morettim, a  dygresje mnie wciągnęły zagarniając... takie moje nomadyczne prawo.

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Religia jako terapia


Moje wyobrażenie piekła jest bardzo standardowe: południe, nieocieniona płaszczyzna, brak wiatru i temperatury, takie jak dziś... na szczęście pozwolił Bóg człowiekowi na wymyślenie kina...
Kilka filmów, w których na pierwszym bądź drugim planie problemy wiary i religii jakoś tak się narzucają, w czasie tym festiwalowym. Może moje wybory takie... może wciąż jakbym czegoś szukał jeszcze w tych rejonach poza...
Na "Sekretnym świetle" (reż. Lee Chang-dong) przez cały niemal drugi akt (bo film jakoś tak chyba daje się podzielić bardzo klarownie na klasyczne akty trzy) wewnętrzna irytacja wciąż bebechy mi 'masowała'. Ale siedziałem w kinie, bo zwyczaju nie mam, by wychodzić przed czasem i nie daj boże (!!) jeszcze później wypowiadać się, w takim wypadku krytycznie oczywiście... siedziałem z nadzieją, źe nastąpi jakiś punkt zwrotny, który zmieni odczytanie.
Drugi akt i moja irytacja, a także, jaka jest istota punktu zwrotnego?
Lee Shin-ae traci dziecko. Porwany i zabity. Wcześniej juź mąż jej umarł i ona w ogóle samotna i skłonności ma do wikłania sobie losu. I niemal momentalnie w kręgu wyznawców Jezusa pocieszyciela się znalazła. Drugi akt filmu jest świetnym zobrazowaniem zjawiska związanego z psychoterapeutycznym traktowaniem religii. Cóż w tym złego? Z punktu widzenia dobra człowieka - pewnie nic, choć ten film, o czym za chwilę, może nieco kwestionuje taką ocenę. Nie jest istotne, jakim sposobem ktoś jest w stanie uwewnętrznić sobie wyobrażenie jakiegoś super-opiekuna, który czuwa, co, szczególnie w momentach wielkiego nieszczęścia, bardzo człowiekowi potrzebne jest, by przetrwać. Ale - to jest bóg wyobrażony tylko a nie rzeczywisty (taka różnica między metafizyką a psychologią). I nie każdy ma taką siłę wyobraźni jak Hiob, by trwać w swym przekonaniu, niezależnie od narzucających się pytań o sens sprawiedliwości w naszym ludzkim wymiarze, a nie tym - absurdalnym, niewyobrażalnym, przekraczającym miarę człowieka - boskim. 
Na głosy oburzonych od razu odpowiadam: ja nie twierdzę, że Boga nie ma (choć gdzieś tu Nietschego zarzuty pod adresem chrześcijaństwa, podtrzymującego byty słabe, można by było umieścić) - swoją drogą, gdyby go nieco zantropomorfizowć, głupio musi się czuć, gdy tak neguje się jego istnienie, niczym Woland w "Mistrzu i Małgorzacie": niech każdy sobie wyobrazi, jak ktoś w jego obecności przekonuje o jego nieistnieniu... głupio co... i niezręcznie... - pewnie do końca źycia pozostanę niepoprawnym agnostykiem; daję jedynie wyraz przekonaniu, że ta siła maniczna, do której się często ludzie odwołują, jest w moim przekonaniu bardziej ich wyobrażeniem niż bytem absolutnym. Za mali jesteśmy...
 Nie mówiąc już o tym, że przywłaszczanie sobie przez jakąkolwiek religię prawdy absolutnej, to juź nawet pycha nie jest... ja może o tym za często, ale to przecież wciąż problem jest w naszym świecie, w którym panowie w genderowych sukienkach w wyzywających barwach purpury narzucać by chcieli mi, jak mam źyć...
No i jak widzę w filmie to proste religijne pocieszenie płynące z powtarzania mantry z imieniem Jezusa, zaczynam siedzieć jak na żarzących się węglikach. Bo bez trzeciego aktu, byłby to film socrealistyczny, skrajnie propagandowy. Ale dzięki aktowi trzeciemu akt wcześniejszy nabiera mocy. Oglądając na ekranie całkiem realistycznie nakręcone sceny zgromadzeń, podczas których spore grupy dają wyraz w sposób egzaltowany swej wierze w Jezusa, zawsze mam problem, z czym mamy do czynienia: pochwałą religijnej duchowości (i wtedy irytacja), czy z groteską bądź co najmniej satyrą. Dopóki nie pojawi się jakiś punkt odniesienia, błądzimy niczym Koreańczycy oglądający "Defiladę".
Co zmieniło postawę bohaterki i wprowadziło czytelny punkt odniesienia? Piękna scena - akt wybaczenia... podstawa, o czym wielu, oj bardzo, zapomina, postawy chrześcijańskiej. Shin-ae dochodzi już do granicy religijnych uniesień i ciągle podkreślając, jak jest szczęśliwa dzięki Bogu (!), postanawia do więzienia pojechać, by wybaczyć mordercy swojego syna. My Polacy takie gesty lubimy, dał nam przykład Jurand ze Spychowa. Skoro lubimy to i pewnie rozumiemy.
No i gdy ona mu wybacza, dowiaduje się od niego, że on się także pogodził z Bogiem, który już dawno mu wybaczył, dzięki czemu on teraz szczęśliwy jest w tym więzieniu. 
Dla Shin-ae nie jest to możliwe do zaakceptowania. Bóg ją uprzedził... wybaczono mu, zanim ona do tego dojrzała. Można by jej zarzucić małostkowość oczywiście. Ale to u Herberta coś było o zakazie wybaczania w imieniu tych, których zdradzono...i jakoś nikt tego, z punktu widzenia moralnego nie podważa (no Boga Herbert na myśli nie miał, ale skojarzenie jest). Z taką wizją Boga bohaterka się nie zgadza - ciągle jeszcze wizją, bo ona później kilkakrotnie prowokacyjnie się do niego zwraca, więc jest przekonana, że buntuje się przeciwko realnie istniejącemu bytowi. A ja bym jednak to zmodyfikował: bohaterka buntuje się de facto przeciwko takiej terapeutycznej sile religii, która pozwala dość szybko zbrodniarzowi wyzbyć się wyrzutów sumienia (byłby to w takim wypadku film także o współczesnej terapii, której celem jest, upraszczając bardzo oczywiście, doprowadzenie do zaktywizowania człowieka poprzez przekonanie go o jego niezwykłej wartości i pozbawienie poczucia winy). Ona o tym nie wie, ona, niczym don Juan, prowokuje Go, ale bezskutecznie: komandor nie ożywa. Byłoby to znowu nazbyt jednoznaczne, gdyby w trzecim akcie chodziło o obnażenie kłamstwa kryjącego się za pocieszającymi słowami kaznodziejów wszelkiej maści. Treścią ostatniego aktu jest emocjonalna reakcja bohaterki na niewystarczającą odpowiedź religii na ludzkie cierpienie. Jest on też swoistą odpowiedzią na zarzut postawiony matce przez babkę, że nazbyt spokojnie daje wyraz utracie dziecka... bo nie jest świadectwem przeżytej traumy rozdzieranie szat nad grobem ukochanej osoby (o czym już Hamlet Laertesowi nad grobem Ofelii). 
No i jeszcze pewne niedopowiedzenie, ślad ledwo widoczny, inna możliwość interpretacji w tym akcie pozostawione zostało. 
...Córka mordercy pojawia się w filmie chyba tylko cztery razy. Wystarczająco, by zaniepokoić. Sprawia problemy. Zadaje się z nieodpowiednim towarzystwem. Jak się na końcu okazuje, trafia nawet do poprawczaka. Po morderstwie, gdy zrozpaczona matka wraca do domu, dziewczyna zaniepokojona zagląda do jego wnętrza. Tak, jakby to ona miała coś wspólnego z porwaniem i morderstwem... czy ojciec wziął na siebie jej winę? ich relacje nie wskazują na to, ale... nauczycielowi sumienie mogło zacząć uwierać wcześniej, mógł poczuć się winny, że ona na złą drogę, a Lee powinna przecież rozpoznać w słuchawce głos nauczyciela swego syna, gdy ten w sprawie okupu...
Może... jak to czasami bywa puste miejsca, niedopowiedzenia, a nawet niedoróbki mogą stać się punktem wyjścia do nieprzewidzianych interpretacji. Byt dzieła sztuki jest, niezależnie od wszelkich kontekstów historycznych, bytem wyzwolonym. I, niczym panu Bogu, możemy mu w naszej wyobraźni nadawać kształty zgodne z naszymi indywidualnymi lękami, pragnieniami i oczywiście, ale czy rzeczywiście, tak jak chcieliby belfrowie wszelacy, jest ona najważniejsza, wiedzą.

Zwierzyniec, żar z nieba, tylko w kinie jakieś życie

niedziela, 2 sierpnia 2015

Świat zepsuty


W "Drodze krzyżowej" matka bohaterki, niczym współczesny krzyżowiec, a coraz częściej mamy z nimi do czynienia w mediach tak zwanych prawicowych a nawet w senacie, za dzieło szatana uważa jazz i pokrewne. I oczywiście uśmiech politowania tego rodzaju uwagi wywołują u większości, i u mnie a jakże... Ale częściej wśród festiwalowych filmów na NH pojawiają się utwory, na podstawie których można by wysnuć, fałszywy moim zdaniem, wniosek świadczący o tym, że rzeczywiście w świecie kultury i obyczajów pewna istotna moralna granica została przekroczona (co według niektórych twórców szczególnie jest widoczne w niektórych środowiskach młodzieży) i że powinniśmy się przyzwyczająć do życia w piekle. Świat się zmienia w tempie, dla mnie oszałamiającym, coraz mniej go rozumiem, pomiędzy mną a ludźmi, których uczę , jest już przepaść nie do przeskoczenia... ale nie ma we mnie naiwnego przekonania, że przed erą jazzu, przed uprzemysłowieniem, przed pojawieniem się internetu, ludzie ludziom nie fundowali piekła na ziemi; często w imię wartości, o których zaniku dzisiaj się tyle mówi...
Jednym z najbardziej radykalnych obrazów (właśnie obrazów, bo trudno styl narracji obecny w tym filmie nazwać opowieścią) ukazujących świat w oku cyklonu, świat, który   kojarzyć się z piekłem może a którego zaistnienie niewątpliwie wynika z rozluźnienia obyczajowego, z kolejnych rewolucji, o których już Mrożek w "Tangu" dawno temu pisał, to "The Smell of Us" w reżyserii Larry Clarka. Twórca "Dzieciaków" przedstawia paryskie środowisko młodych ludzi tak radykalnie, że momentami zastanawiamy się, czy nie uczestniczymy w seansie pornograficznym (choć w oglądanych scenach nie było nic podniecającego, a wręcz przeciwnie - po prostu były obrzydliwe - to siedzący na sali bardzo młodzi ludzie wyraźnie podekscytowani byli, czemu dawali wyraz także werbalnie, co mogłoby świadczyć o tym, że na ich zmysły film jednak działa - niezgodnie chyba z intencją reżysera, który bardziej do mojego pokolenia należy....oki, jest o 20 lat starszy). Obraz koncentruje się na kilku chłopakach zwanych eskortami, czyli męskich prostytutkach (powinniśmy się, zgodnie z obecnymi trendami równościowymi, upomnieć o męską formę tego wyrazu, np. prostytut... a zamiast dziwka np. - dziwek?... no w filmie jest 'eskort') sprzedających się starszym mężczyznom i kobietom. Żyją oni w nieustannym transie, pod wpływem alkoholu i narkotyków, nie krępują się publicznie (czyli we własnym gronie) uprawiać seks, ich ulubionym sportem jest oczywiście (dlaczego oczywiście? czyżby jakiś stereotyp?) jazda na desce...a pytanie rodziców, którzy nagle po otrzymaniu anonimowego donosu, chcą porozmawiać i pytają: "jak w szkole?" wywołało zasłużoną salwę śmiechu na sali. Współczesny dwór Nerona, dekadencja pokolenia kolejnego post...czegoś. Towarzyszy temu hipnotyczno-punkowa (zaraz mnie jakiś znawca poprawi, ale nie mam nic przeciwko, chętnie się dowiem, jaki rodzaj dźwięków produkowanych przez maszyny to był) muzyka. Nie trzeba chyba dodawać, że na tym wyczerpuje się hierarchia wartości, ambicji i marzeń tych młodych ludzi. Młodych? A jacy są starzy w tym filmie?... już w pierwszej sekwencji bohaterowie uprawiają różne ewolucje na deskach skacząc nad czołgającym się w upojeniu alkoholowym posthipisowskim, odzianym łachmaniarsko lumpie. Chciałoby się powiedzieć, że scena symboliczna... A inni: kobiety niepotrafiące pogodzić się z wiotczejącą coraz bardziej skórą, faceci skorzy do płacenia za wykrzesanie z nich ostatnich podrygów istoty, w ich przekonaniu, istnienia. No i jeszcze ta wyuzdana matka głównego bohatera niepozostawiająca wątpliwości, gdzie należy szukać przedprożów piekła. Popyt tworzy podaż... Oczywiście to jedna tylko sfera, ta sprowadzająca istotę tego świata do seksu. Świat współczesnych hedonistycznych (no właśnie, przecież to już staroźytni nazwali to, piętnowane przez wielu współczesnych, zjawisko; nie jest ono wymysłem pokolenia post...) przyjemności nie kończy się na tym. W zasadzie przyzwycziliśmy się już do swoistego schizofrenicznego obrazu rzeczywistości, w której za posiadanie odrobiny marihuany można iść do więzienia, czy też, co istotniejsze, zakazane jest jej stosowanie w celach leczniczych (i to jest właśnie ewidentny przykład zepsucia świata współczesnego), a niemal w każdym filmie, z młodymi bohaterami w szczególności, wszelkiego rodzaju narkotyki pojawiają się częściej niż chleb z masłem. Oczywiście zawsze można, idąc w ślady matki Marii (myślę, że co niektóre środowiska mają z tym problem, bo chętnie pochwaliłyby działania Putina na tym polu, ale automatycznie spotkałoby się to z niecnymi zarzutami o prorosyjskość) z "Drogi krzyżowej" zakazać oglądania, dystrybucji i produkcji takich filmów. Nie żebym był za legalizacją wszystkiego bez ograniczeń, ale niewątpliwie brakuje uczciwej dyskusji, wolnej od polityki, szczególnie w kraju, w którym bez problemu w każdy weekend mogę całkowicie legalnie wprowadzić do krwioobiegu dowolną ilość promili alkoholu, a granicą (jeżeli nie prowadzę samochodu) jest tylko moja śmierć (a za przechodzenie na czerwonym świetle, gdy w zasięgu wzroku nie widać żadnego samochodu, wlepią mi mandat, bo narażam własne życie). 
Tym, którzy twierdzą, źe żyjemy w czasach szczególnej absencji dobra a młodzi to już w ogóle... polecić można mnóstwo historycznych przykładów świadczących o tym, że nie wykoleiliśmy się jakoś szczególnie... począwszy od Apokalipsy św. Jana, którą bardziej należy czytać nie jako proroctwo, odnoszące się do np. naszych czasów, ale jako symboliczny zapis współczesości autora tego dzieła.
Pytanie, co uznajemy za apokalipsę? Obyczajowe szaleństwo, które najczęściej służy temu, by przysłonić wewnętrzną pustkę, czy też zło, które fundujemy innym?
 Kilka dni temu pisałem o "Synu Szawła", ale to juź wiek XX, który według niektórych szczególnie jest naznaczony, więc będą tacy, co odrzucą ten argument. A gdy wspomnę o "Jądrze ciemności" czy "Marzeniu Celta" (o czym też już tu było), to usłyszę, że to, co wyprawiano w Kongu czy w obu Amerykach, to zapowiedź właśnie była...itd...byle wyidealizować przeszłość niczym Mickiewicz w "Panu Tadeuszu". No właśnie, a propos... "Aferim" (reż. R. Jude) - film o rumuńskiej wsi w wieku XIX, ale to równie dobrze na ziemiach polskich przecież dziać się mogło...tym bardziej, że to prawie Galicja. To, co szlachta zafundowała chłopom przez kilka wieków, na pewno nie jest przedmiotem tęsknoty dla tych, którzy, niczym Hrabia z "Nie-Boskiej komedii", skłonni są twierdzić, że to błękitna krew i krzyż stały kiedyś na straży wartości i którym tęskno do tamtego świata (wyobrażają sobie oczywiście siebie nie w czworakach a w dworku z brzozami chroniącymi od wszelkiego zła). 
Wizja świata młodych ludzi ukazana w "The Smell of Us" czy też w "Videofilii" (o której może innym razem) niewątpliwie jest bardzo ponura i spokojnie ze swoistym piekłem kojarzyć się może; daleki jednak byłbym od jakiegoś szczególnego czarnowidztwa odnoszącego się do kondycji moralnej młodego pokolenia. Apokalipsa, czy to jako odzwierciedlenie rzeczywistości, czy też obraz lęków człowieka jest stałym elementem kultury. Moźemy się jednak pocieszyć, póki co, że bohaterowie filmów Clarka mają wybór w przeciwieństwie do tych, którym piekło jest fundowane. 
A Sędzia Soplica dobrym był Panem, bo u niego chłopi nie pracowali dłużej, niż słońce było na niebie (a akcja jakoś tak w lipcu).... inne podejście byłoby niechrześcijańskie!

"The Smell of Us", reż. L. Clark

środa, 29 lipca 2015

Co się dzieje w głowie pisarza

.... jakimi nieprzewidywalnymi ścieżkami podążają jego skojarzenia...
Resnais i jego autotematyczna "Opatrzność"
Film został tak skonstruowany, że najpierw zaglądamy do poddanej sile wyobraźni głowy pisarza, w której niemal samoczynnie (no właśnie - relacja pomiędzy tym, co świadome, a tym, co nieświadome, jest istotnym tematem tego filmu) snuje się opowieść, a później konfrontujemy tę rzeczywistość wyobrażoną z realną.
Co to jest opatrzność? Przekonanie, że na nasz los ma wpływ siła wyższa. Czy jest tak, czy nie, staje się istotne w momencie podsumowania, czyli śmierci, gdy silłą naszej, skłonnej do budowania narracji, wyobraźni niemal samoczynnie (jw) przypadkowy splot zdarzeń składających się na nasze życie, a tak naprawdę nie zdarzeń, a tego, co pamięć nam podsuwa, z życia powieść tworzymy, dążąc do jakkolwiek pojmowanej całości, która staje się synonimem złudnego Sensu.
Bohater filmu jest umierający...w książce, którą permanentnie tworzy z obszernych połaci swego życia, wkłada w usta swego syna, bo bardzo autobiograficzną powieść tworzy, sugerując niejako, że być może sztuka zawsze się (i to "się" jest tu bardzo na miejscu) tak tworzy; problemem mogą być jedynie proporcje i stopień, świadomego bądź nie, zakamuflowania tego zapożyczenia się we własnym życiu...no więc - wkłada w usta swego syna słowa, które mogłyby świadczyć o tym, że jest w stanie permanentnego umierania (syn mu zarzuca? ma poczucie winy wobec syna, że to tak długo trwa? po prostu - każde cierpienie jest zbyt długotrwałe?). Świadczyć to może o tym, że ma zdrowy dystans do swego, często dość kłopotliwego (pojawia się w filmie uwaga na temat różnych sposobów umierania i różnych chorób, które mogą mu towarzyszyć: nie ma wątpliwości, że najbardziej kłopotliwe są sytuacje takie, gdy jesteśmy upośledzeni wobec różnych codziennych czynności, szczególnie tych fizjologicznych, gdy nasze ciało się uniezależnia i tracimy nad nim kontrolę; jeśli połączone jest to z cierpieniem, musimy się mierzyć z upokorzeniem wielkim często - i jest to jeden z większych lęków, takie ubezwłasnowolnienie; pytanie 'po co to wszystko?' zyskuje wtedy dramatycznie na aktualności) cierpienia. Jak się lepiej umiera? z poczuciem, że Bóg istnieje, czy wręcz przeciwnie (pada to pytanie w filmie)? Nie ma wątpliwości, że jest to sprawa bardzo indywidualna. Tym, którzy wierzą, wydaje się, że ateiści muszą w momencie śmierci mieć poczucie absurdu; wydaje im się, że życie ma sens tylko wtedy, gdy jest ono sankcjonowane przez siłę niejako spoza tego życia (co przecież jest nie mniejszym absurdem). Za wcześnie mi się o tym wypowiadać; natomiast bohater nie wierzy i chyba jest przekonany, że to sztuka, boć przecież on pisarzem, porządkuje rzeczywistość.
Tytułowa opatrzność chyba właśnie do roli pisarza jako swoistego demiurga panującego nad losem wymyślanych przez niego postaci się odnosi. No właśnie, wydaje nam się, że pisarz takim wszechwładnym Bogiem jest w stosunku do świata przedstawianego, natomiast w tym filmie to przekonanie jest mocno zakwestionowane, co przez analogię możemy odnieść do pozornej wszechmocy potencjalnie istniejącego Boga (w innym filmie z NH ["Superwelt" reż. K. Markovics] pada takie bluźnierstwo pod adresem Boga "życzę ci, żebyś był! zasługujesz na nas!"). Porządek opowieści, która się tworzy w głowie Clive'a, co i rusz zakłócana jest przez treści, które, często w komiczny sposób, wyłaniają się z nieświadomości. Powracając do analogii z Bogiem, można by powiedzieć, że nasza wolność mieści się w boskiej nieświadomości, reszta to konieczność, nad którą potencjalny stwórca w pełni panuje zniewalając nas przez swą opatrzność (oj, już słyszę te głosy oburzenia zarzucające mi ignorancję 😂).
Nieświadomość, przekonanie co do jej istnienia a także ukazanie co niektórych jej hipotetycznych mechanizmów działania, jest istotną treścią filmu. Umysł Clive'a, jego twórcza wyobraźnia poddana jest, jak każda, różnym wpływom i trzeba o tym pamiętać, mówiąc o autonomii naszego myślenia: przede wszystkim jest chory i cierpi, poza tym sporo pije (butelka wina chyba ani na moment nie znika z ekranu, w świecie przedstawianym powstającej powieści butelki, zawsze otwarte, by można było momentalnie uzupełnić pusty kiliszek, porozstawiane są w różnych miejscach zmieniającej się, często w sposób zaskakujący, przestrzeni - podobało mi się to, choć pewnie nie taka była funkcja tego motywu [nie przeczę, że jakoś tam utożsamiałem się z postacią Clive'a, ale to John Gielgud był; zresztą wiele wspólnego odnajdywałem także z postacią, czy też ze sposobem jej wyobrażania sobie, syna - Claude'a {dawno przeze mnie niewidziany Dirk Bogarde}, szczególnie bliski mi był jego cyniczny chłód]), i to jego picie musiało być problem jakimś, bo w drugiej części filmu syn mu je wypomina, no i wreszcie, to nieznane, skryte czy też wyparte - konsekwencje naszych wszystkich dotychczasowych poczynań, treści, których się wstydzimy, lęki, poczucie winy, źenujące poczucie, że miało być inaczej... i oglądając in statu nascendi proces powstawania utworu w głowie pisarza, nie mamy pewności, jaki wpływ na ostateczny kształt dzieła (świata?) ma wola pisarza. 
Dodatkowym smaczkiem w filmie jest konfrontacja wyobrażeń o świecie, a przede wszystkim, ludziach, i to tych najbliższych, z rzeczywistością. W powieści małżeństwo Claude'a jest dość mocno sponiewierane, mamy w nim do czynienia z konfliktem, którego źródłem jest stosunek do, w gruncie rzeczy, eutanazji. Claude jest prokuratorem i to, że akcja filmu na sali sądowej się rozpoczyna, jest znaczące: nasza kondycja psychiczna uzależniona jest od permanentnego procesu (zbieżność z 
Kafką nieprzypadkowa); wina, kara, oskarżenia i obrona to niejako stan permanentny umysłu... To, w jakim stanie wychodzimy z konfrontacji naszego zachowania z oceną innych, jest przecież miarą naszej wolności. Proces dotyczy zabójstwa człowieka, który o skrócenie swego cierpienia błaga (kolejna symboliczna scena bądź postać: bo źródłem cierpienia 'człowieka z lasu', który właśnie zabity został, jest regres człowieczeństwa; on powraca do stanu zwierzęcego, czy też ten stan, który przecież w każdym z nas w stanie potencjalnym, gotowym do uaktywnienia, nie tak wcale głęboko jest skryty - to Freudowskie podszycie popędami, którego być może lęka się Clive) : Claude'a jako praworządny prokurator mocno trzyma się litery prawa, jego żona jest bardziej otwarta... tak jakby Clive, który przecież to wymyśla, miał z tym problem - ze swoją śmiercią (może o samobójstwie myśli), ale i ze śmiercią swej żony (daje wyraz swemu poczuciu winy jednocześnie sytuując swego syna w schemacie opowieści o Edypie). I to jest cudne, bo przecież bohater piszący powieść porządkuje świat swych emocji, personifikując je pod postaciami swoich bliskich,  a później tychże bliskich postrzega przez pryzmat swoich fantazmatów... kamyczek do mojego ogródka dotyczącego epistemologii nie do przecenienia. Typowy proces (!) przeniesienia. Wiadomo, że to, iż obsadził ich w takich a nie innych rolach, wynika z tego, że mają oni, wedle jego przekonań (a więc jest to jakoś zgodne z tym, jak ich wcześniej postrzega) do tego jakieś predyspozycje. I w ten sposób sytuacja się zapętla, a wniosek pozostaje taki jak zwykle: ostrożnie z tym naszym przekonaniem o tym, jaka jest prawda o świecie, a szczególnie o tych, z którymi wiążą nas głębokie związki emocjonalne.

"Opatrzność", reż. A. Resnais

Film niewątpliwie do ponownego obejrzenia, ale gdzie i jak....

poniedziałek, 27 lipca 2015

Wy, którzy tu wchodzicie...


To jest film o piekle...
i o człowieku, który, wrzucony do niego, już się nawet przyzwyczaił, a przynajmniej nie uzewnętrznia żadnych negatywnych...nie, po prostu żadnych - emocji i wie, że o przeżyciu często decydują odruchy, automatyzm działań: szybkie pokorne zdjęcie czapki, zejście z drogi, opuszczenie wzroku, nierejestrowanie, przynajmniej w widoczny sposób, tego, co się wokół dzieje, niekomentowanie
i rzeczywiście - słów bohater wypowiada niewiele, choć dźwięków do widza dociera mnóstwo; z jednej strony obraz sprowadzony jest do śledzenia, niemal wyłącznie, działań Szawła w półzbliżeniu a dodatkowo jeszcze, zgodnie ze wcześniej wspomnianą zasadą, to, co widzimy, najczęściej bardzo nieostre jest ( i od takiego ujęcia maksymalnie niewyostrzonego film się zaczyna, mamy wręcz wrażenie, że źle projektor jest ustawiony, źe to wada techniczna), z drugiej zaś zanurzeni jesteśmy w bardzo gęstej przestrzeni dźwiękowej; tak, jakby o przetrwaniu, w sytuacji wycofania zmysłu wzroku, decydowało to, co usłyszymy (jedna z najbardziej przejmujących scen, na początku niemal, gdy jeszcze tak bardzo w ten świat nie weszliśmy: więźniowie z transportu, nadzy, wepchnięci zostali pod prysznice, stalowe drzwi się za nimi zamykają, a my wraz z sonderkomando zostaliśmy na zewnątrz i dochodzą do nas dźwiękowe świadectwa zbrodni, okrutny strumień ostatnich odgłosów wydawanych przez zagazowywanych ludzi)
perspektywa podmiotowa w sposób oczywisty wpłynęła na bardzo nerwowy rytm narracji, nikt nam niczego nie wyjaśnia, zdani jesteśmy na obraz i dźwięk - wrzuceni zostaliśmy w środek świata, w którym trudno byłoby doszukiwać się jakiejś logiki, co niektórzy po obejrzeniu czynią, zarzucając bohaterowi, że postępował bardzo egoistycznie, nieracjonalnie (!!!), że naraził sprawę i ludzi; tak jakby w taki prosty sposób można było przyłożyć zasady rządzące naszym światem do piekła
Co takiego czyni Szaweł i czy trzeba to wyjaśniać? czyli fabuła:
Szaweł pod wpływem jakiegoś całkowicie irracjonalnego odruchu postanawia pochować zgodnie z żydowskim rytuałem młodego chłopca, który jakimś cudem przeżył pobyt w komorze gazowej, jego organizm odporny się okazał na działanie cyklonu B (dodać dla porządku trzeba, że niemiecki lekarz [Mengele?] zgodnie z treścią złożonej przysięgi, przerywa cierpienie chłopca i go dusi). I próbuje osiągnąć swój cel niezależnie od trudności, włącznie z niechęcią współwięźniów, których życie naraża na bezpośrednie, jeszcze większe, jeśli to możliwe w obozie koncentracyjnym, niebezpieczeństwo, na jakie natrafia. Działa w obłędzie, co w świecie tkwiącym w szaleństwie nie powinno dziwić, ukierunkowany na realizację tego jednego celu. Kolejnymi działaniami, niczym maczetą, toruje sobie drogę przez świat rodem z obrazów Boscha. Dzięki pełnionej funkcji, często jednak przekraczając swoje uprawnienia i narażając innych więźniów, może poruszać się w miarę swobodnie ( czy nie za swobodnie mimo wszystko?) po obozie. A my razem z nim. I jakby kątem oka, zgodnie z techniką filmowania, o której wyżej było co nieco, rejestrujemy, fragmentaryczne często bardzo obrazy zagłady. Takie połączenie specyficzne epickości z lirycznością. Bo cały czas, oprócz jednego ujęcia....no i spoilerować czy nie?....no - w jednym ujęciu opuszczamy bohatera i chyba łatwo domyśleć się w którym: gdy kamera się oddala, ale mikrofon nadal skrupulatnie rejestruje dźwięk, rysując w wyobraźni widza przstrzeń, a przede wszystkim to, co ją wypełnia, w której przebywa Szaweł u kresu swej wędrówki a nasze, jak i jego przez moment, oczy podążyły, przymuszone przez kamerę, za, wydawałoby się początkowo, że tylko wyobraźonym przez Szawła, ocalonym, jakkolwiek by to interpretować, synem...więc cały czas kamera towarzyszy bohaterowi, ograniczając pole widzenia widza do perspektywy bardzo subiektywnej, wręcz lirycznej (Auschwitz i liryzm, ej nomado nomado...), ale jednocześnie, dzięki temu, że Szaweł najistotniejsze miejsca kaźni w swej psychotycznej wędrówce nawiedza, w wyobraźni widza budowany jest stopniowo epicki bardzo, zamglony jednocześnie jak na zdjęciu, robionym przez więźniów w tajemnicy, zdjęciu, które rzeczywiście zostało zrobione w 44 roku w Oświęcimiu, zdjęciu, na którym nie z mgłą mamy do czynienia, a z dymem unoszącym się z palonych ciał, kontekst niezaprzeczalnie epicki tego podmiotowego widzenia.
Epickość niezakamuflowana to scena, w której więźniowie z transportu kierowani są przez sonderkomando do rowów i tam są rozstrzeliwani; krematoria są przeładowane, front się zbliźa, ostateczne rozwiazanie wiadomo już, że ostatecznym nie będzie, ale niemieckie pragnienie, by konsekwentnie plany realizować (i tu powinna być mała złośliwość na temat konsekwencji w źyciu) przyczynia się do zwiększenia obrotów fabryki śmierci... scena jak z obrazów, na których Sąd Ostateczny, oczywiście z tego skrzydła, na którym ci potępieni strącani są do czeluści...tutaj jesteśmy w środku zdarzeń, wraz z bohaterem nadal oczywiście, który w swym obłędnym pragnieniu wyprawienia pogrzebu w obecności rabina, sam omal nie został do rowu strącony...i dziwię się, że to się tak nie skończyło, jakoś ci Niemcy zbyt wyrozumiali dla niego byli.
Czy ważna jest interpretacja postępowania Szawła? Szaleństwo związane z pobytem w takim a nie innym miejscu wydaje mi się jak najbardziej uzasadnionym wyjaśnieniem, aczkolwiek można by mi zarzucić, że to wytrych jest. Bo jeżeli szaleństwo wystarczy, by uzasadnić, to jakakolwiek próba interpretacji poczynań scenarzysty mogłaby się za każdym razem do niego sprowadzić. 
Może jest to jakaś mistyczna próba odkupienia win, bo przecież, jak już na to zwrócił uwagę Borowski, który wciąż gdzieś krąży pomiędzy linijkami tego tekstu czekając aż go przywołam, Niemcy perfidnie, rozdając przywileje i wprowadzając hierarchię w świecie więźniów, uczynili z nich współuczestników (na pewno nie współodpowiedzialnych, jak by co niektórzy chcieli): Szaweł towarzyszy przecież ofiarom od wyładunku na rampie po rozsypywanie prochów na jeziorze?
Może w przekonaniu bohatera ten jeden rytuał zastąpić ma te tysiące nieodprawionych?
Próba ocalenia resztki godności? Upatrywanie w tym, że dziecko przeżyło krematorium, cudu czy też znaku od Boga? Wewnętrzny bunt? 
Może to metafora... symbolicznego ocalenia świata z apokalipsy...ale jeśli metafora, to dla widza przecież a nie dla bohatera...
Szukanie racjonalnej motywacji dla poczynań bohatera, który kilka razy dziennie zanurzony jest w skowycie śmierci docierającym spoza metalowych drzwi krematorium, nie jest racjonalne, myślę...

Syn Szawła, reż. L. Nemes

sobota, 25 lipca 2015

Znowu ofiara i religijne narracje


Po obejrzeniu "Drogi krzyżowej" byłem nieco skonsternowany, żeby nie powiedzieć wkurzony. Bo oto, po 11 stacjach drogi krzyżowej, bo tak zrealizowany jest film - 14 statycznych ujęć, realizowanych z kamery stojącej nieruchomo na statywie...no i właśnie: w 12 i w 14 kamera nagle ożywa; najpierw, by cud zasygnalizować, czyli wypowiedzenie pierwszych słów przez brata Marii, która właśnie w tej intencji poświęciła swe życie, głodząc się systematycznie na chwałę Pana (bardzo podobna jest do bohaterki Dumonta z filmu "Hadewijch") i na końcu, gdy kamera przyjmuje tak jakby subiektywny punkt widzenia unoszącej się do nieba duszy tejże...w tym momencie moja, z kolei agnostyczna, dusza zwątpiła nieco w wartość filmu tego: bo to tak, jakby twórca nagle, z obiektywnego obserwatora patologii związanej z fanatyzmem religijnym a także przecież i rodzinnej, stał sie wyrazicielem światopoglądu religijnego i kazał mi przyjąć do wiadomości, że ofiara okazała się skuteczna, a co więcej, dusza tej, która ją poczyniła, w nagrodę podąża do nieba (tak to sobie interpretuję, bo przecież, gdy przez cały film kamera nieruchomo rejestruje, a na końcu odrywa się od ziemi zmieniając poziome, można by powiedzieć - doczesne li tylko postrzeganie świata - na wertykalne, mocno zaznaczające pionowy kierunek ruchu kamery, to jak tu nie ulec skojarzeniom). 
Ale konsternacja moment tylko trwała.
Bo myślątka inne się pojawiły.
Że bez tych dwóch scen może wymowa byłaby za prosta i na pytania, które postawić chcielibyśmy po projekcji, zbyt jednoznaczne padłyby odpowiedzi...
Bo:
śmierć Marii wychowanej przez fanatycznie religijną matkę, Marii, która jest bardzo wrażliwa, w związku z czym głęboko uwewnętrznia nauki księdza i połajanki łatwo wpadającej w tony kaznodziejskie rodzicielki, stanowiłaby tylko (!) okrutne zwieńczenie historii, której celem byłaby krytyka fundamentalizmów religijnych, zaślepienia i fanatyzmu właśnie; byłaby to opowieść ku przestrodze, by pamiętać, jak wrażliwe i bezkompromisowe mogą być nastolatki, jak młodzież, ta wrażliwa, może głęboko do serca wziąć sobie religijne przesłanie i jak radykalnie może próbować wprowadzić je w życie (ciekawe, czy ksiądz przyglądający się umierającej Marii, która się śmiertelnie zakrztusiła hostią [co za symbol!], ma wyrzuty sumienia; widać przejęcie na jego twarzy, ale to równie dobrze może być fascynacja, poczucie, że w czymś wyjątkowym się uczestniczy...a może jednak to Paneloux przyglądający się śmierci dziecka w "Dżumie" i poczucie, że wyjaśnienie sensu cierpienia nie jest takie oczywiste).
Natomiast to irytujące mnie wprzódy zakończenie uwypukla inny problem: 
sens ofiary.
Bo: 
załóżmy, że ofiara Marii okazała się skuteczna, co świadczyłoby o istnieniu w naszym świecie porządku, powiedzmy, metafizycznego, o charakterze ofiarniczym (i że Mickiewicz rację miał być może w "Dziadach", szukając innego, niż ten racjonalny, porządku w historii...), że jeżeli poświęcimy coś, co mamy najcenniejszego (życie powiedzmy) w intencji celu jakiegoś szlachetnego i całkowicie i szczerze jego realizacji się oddamy, to, choć nie po drodze to z porządkiem rozumowym, możemy, choć oczywiście nie musimy, bo ostateczna instancja poza naszym ludzkim porządkiem jest usytuowana, cel swój osiągnąć;
załóżmy, że to rzeczywiście oczyszczona dusza(choć tu wątpliwość istotna jest, boć przecie ona się zagłodziła, więc to samobójstwo i Bóg nieukontentowany być powinien) Marii w ostatnim ujęciu ku wieczności zmierza...
to tym bardziej porządek świata tego, czy też postępowanie bohaterki, wysoce problematyczne się staje.
Bez tych dwóch scen mielibyśmy do czynienia z ostrym kinem niepokoju religijnego w świeckim świecie; mielibyśmy do czynienia z krytyką fanatyzmu z pozycji oświeconej. A tak mamy film ukazujący rzeczywistość, w której konsekwentne działania radykalnie nastawionej, wrażliwej młodej dziewczyny oddziałują na wymiar transcendentny świata tego (bądź tamtego), ale czy nasza tęsknota za drugą przestrzenią o takim jej wymiarze marzy? Czy skuteczność działania Marii, skuteczność poświadczająca, że wiara czyni cuda, wystarczy by zaakceptować drogę przez nią wybraną... nie mówiąc juź o naszym stosunku do tych, którzy przyczynili się do wkroczenia jej na tę drogę. Bo wiadomo, że ten film przede wszystkim dotyczy patologii środowiska, w którym wychowywała się bohaterka (a dodać może warto, że jest to środowisko o specyficznym, polskim bardzo, choć film nie nasz, krytycznym stosunku do zmian w kościele, które nastąpiły po II watykańskim soborze).
No i ta matka, permanentnie unieszczęśliwiająca córkę, z tą nieskrywaną satysfakcją radująca się, że wychowała Świętą... to już o pomstę do nieba (jakiegokolwiek) wola...

I to byłby jeden z sześciu w tym pierwszym dniu NH.

Droga krzyżowa, reż. D. Bruggemann

wtorek, 21 lipca 2015

Jak trudno być Palestyńczykiem


O nieszczęśliwej miłości, takiej, która nie jest wystarczającym powodem, by ludzie byli razem, można na różne sposoby. To banał jest (jakie to okrutne - takie stwierdzenie, że nieszczęśliwa miłość jest banałem; ale co zrobić, skoro jest ona tak popularnym tematem różnych dzieł... ciekawe, dlaczego ludzie tak lubią o niej czytać czy jej przebieg śledzić na ekranie? czy decyduje o tym zasada kontrastu, czy analogii do własnych doświadczeń?). A jednocześnie wciąż się opowiada i wciąż słuchamy. W czasach, takich, ja te, w których żyjemy (oczywiste bardzo jest to, że miejsce, w którym nasz byt się osiedlił, ma także istotne znaczenie) coraz rzadziej upatrujemy przeszkody na drodze do ziszczenia się szczęśliwego uczucia w zjawiskach społecznych czy politycznych (rzadsze te drugie były chyba zawsze: Wanda, której nie po drodze z Niemcem było [nie mówiąc o bardziej realnych przypadkach, choćby z wojny ostatniej, gdy oboje chcieli, ale ich otoczenie przenigdy by tego nie zaakceptowało] najczęściej w czasie wojen się zdarza).Tak zwana wielka Historia miała wprawdzie w przeszłości wpływ na miłość Polaka i często, o czym świadczy nasz kanon literacki także, bezwzględnie wkraczała tymi swoimi buciorami konieczności i obowiązku w intymne relacje międzyludzkie (taka polska szlachcianka i rosyjski żołnierz po powstaniu styczniowym u Iwaszkiewicza na przykład). Dzisiaj, póki co, musimy szukać przyczyn naszych uczuciowych niepowodzeń w indywidualnych ułomnościach, kompleksach czy frustracjach. Nie możemy zrzucać winy za nasze uczuciowe porażki na Historię. Nie zmusza nas ona do tragicznych wyborów, nie wikła w niejednoznaczne powiązania pod względem moralnym, nie niszczy z trudem budowanych więzi. Robimy to sami bez jej udziału. W szczęśliwych czasach żyjemy...póki co...póki co...
Ale i miejscu, o czym wspomniałem już.
Bo zupełnie inaczej w takiej Palestynie jest (i wielu, wielu innych miejscach na tym naszym globie).
"Omar" to prosta historia.
chyba
(ale nie będę opowiadał tym razem, bo nawet ja powinienem ją zapamiętać, a opowiadam wtedy, gdy muszę sobie uporządkować)
Dlaczego Omar i Nadia nie są (i nie będą nigdy) razem? Historia, ta wielka, ta, której efektem jest wielki mur (po raz pierwszy coś takiego widziałem; i ta jego symboliczna rola nie tylko podkreślająca banalne oddzielenie, ale to jeszcze zagrało i później: Omar bez trudu go pokonuje [450 km. 8 m. wysokości!] na początku, gdy do Nadii, wiedząc, że ona czeka; nie może go pokonać, gdy na końcu już bez nadziei) postawiony na  Zachodnim Brzegu Jordanu, w gruncie rzeczy okazała się tylko (czy tylko?) stymulatorem pewnych zachowań. Pytanie, czy tak nie jest przeważnie: czy nie odwołuje się ona do naszych, normalnie jakoś tam kontrolowanych, skłonności, a przede wszystkim słabości. Mówimy Historia, a tak naprawdę to nasza małość została objawiona (czy Grudziński by się ze mną spierał, że tak, pełen pychy, se pomyślę?: wiedział, że sądzić trzeba system, gdy staje się on nieludzki, ale też i przyglądać się indywidualnym postawom i na małość się nie godzić). To, że Rami, izraelski śledczy, zastosuje wszelkie, nawet najbardziej perfidne sposoby, by uwikłać Omara, było oczywiste. Wkurza, ale i nie dziwi, gdy w takich sytuacjach wykorzystuje się najsłabszy punkt przesłuchiwanego wroga, czyli miłość (jak to brzmi: miłość najsłabszym punktem; ale to tak jest przecież, bo nie o troskę o ukochaną chodzi, tylko niepewność co do uczuć jest tym instrumentem, na którym Rami perfekcyjnie pogrywa). Sianie wątpliwości co do wierności ukochanej za pomocą sugestii jest stare jak świat i Jago jest na to najlepszym przykładem. Podejrzewam, że większość tak zwanych szczęśliwych związków by się rozpadła, gdyby została wystawiona na taką próbę.
Ale to jednak nadal człowiek decyduje, czy ulegnie podszeptom podejrzliwości, czy oprze się sile wyobraźni stymulowanej przez wroga... nie Historia...
Takie opowieści mówią nam głównie o zaufaniu. Ukazują, jak kruchym jest fundamentem i jak ważnym jednocześnie. Bo to łatwo powiedzieć: ‘człowiek decyduje’. Nasza psyche podatna bardzo jest (rozum bardzo sprawnie podsuwa nam różne uzasadnienia dla podejrzliwości, a bardzo nie chcemy się spotkać z zarzutem, że naiwni jesteśmy... jak ja to świetnie znam i ile nerwów straciłem niewystawiany przecież na próbę przez Historię: wystarczy nasz mózg) i by wygrało zaufanie to czasami jakby przeciwko niej trzeba stanąć.
Czy Omar to Otello (oj, przesadziłem...ale płyńmy dalej...)? Na tyle, na ile każdy z nas nim jest w momencie, gdy na podstawie ułomnych przesłanek buduje sobie fałszywą narrację o świecie. Ułomnych i fałszywych. Bo na co dzień to mamy do czynienia z tymi ułomnymi, niepełnymi, nacechowanymi naszym subiektywnym spojrzeniem; Historia pod postacią Ramiego może jeszcze podsuwać nam te fałszywe...gorzej, gdy przyjaciel kocha się w tej samej, jak Amjad w Nadii, i także kreuje przed nami fałszywą rzeczywistość. Zbyt wiele jak na jednego Omara. I czy ta jego szlachetność nazbyt posągowa się nie okazała (bo to i prawdziwa miłość; taka, w której to Ona i jej dobro przede wszystkim; i przyjaźń, choć znać Amjada później nie chciał a poszedł do niego na końcu raczej z miłości do Nadii niż po to, by go ostrzec, że go ziomkowie podejrzewać zaczynają; i patriotyzm )? 
Jakoś te moje wątpliwości jak zwykle dziwaczne: Amjada potępiam, a Omar nazbyt wyrasta...
Trudno być Palestyńczykiem, bo to nie tylko wojna i konieczność udowodnienia, że jest się mężczyzną (tym bardziej, że przed bratem ukochanej) czyli uczestniczenie w walce z Izraelem (choć jej uzasadnienie takie bardzo małostkowe było, to indywidualna zemsta motywowała Omara do działania, został poniżony przez tych, którzy skutecznie się tego procederu nauczyli od swych hitlerowskich oprawców), ale i obyczajowość, która dość mocno ograniczała kontakty między młodymi (choć i tak nieźle potrafili omijać te islamskie obyczajowe bariery). 
Może gdyby pogadać mogli… ale, jak wiemy, w naszej bardzo liberalnej kulturze obyczajowej nie trzeba tradycyjnych ograniczeń, by duma i podejrzliwość stanęła na drodze do dogadania się zakochanych. Tutaj też: on myślał, że ona…. ona myślała, że on…. a że oboje się mylili? To jest niezależne od czasu i miejsca. W „Świętoszku” jest taka świetna scena… ale dość o miłości…
Bo ten film jest o zdradzie jeszcze (można by się wręcz zastanowić, co jest pretekstem: historia miłosna do opowiedzenia o skomplikowanym losie Palestyńczyków, czy wątpliwe moralnie działania Izraela na Zachodnim Brzegu w stosunku do romantycznej opowieści o skomplikowanych relacjach uczuciowych pomiędzy ludźmi?).
I nie chodzi mi o Amjada i jego podłą naturę. Chodzi mi o to, jak z Omara łatwo można było zdrajcę zrobić. Służby świata całego mają kilka prostych chwytów, by z mniej doświadczonego bojownika o sprawę uczynić zdrajcę właśnie. 
Prawo Izraela: „nie przyznam się” traktowane jest jako dowód na przyznanie się do winy i to wystarczy, by go później szantażować. Wypuszczenie człowieka z więzienia zawsze w okolicznościach wojny traktowane jest podejrzliwie. I uwikłanie nie kończy się nigdy; jedno wejście z służbami w układ jest jak podpisanie cyrografu do końca życia, bo one nigdy nie grają uczciwie. I zawsze to tłumaczą dobrem państwa. Zawsze jest to wyższa konieczność. A gdy człowiek jest zakochany i młody, to tym bardziej staje się łatwym kąskiem.
Dramat zaczyna się w tego rodzaju okolicznościach już w momencie aresztowania. I to wszystkim wielbicielom rozliczeń moralnych za przeszłość, której nie doświadczyli, powinno dawać do myślenia (wiem, beznadziejne to, ale...). Historia Omara jest egzemplifikacją tezy: z służbami nie wygrasz; a to, że ziomkowie jakoś tam mu jednak uwierzyli, wydaje mi się jakoś nie do pomyślenia.
„Omyłka” Prusa mi się przypomniała…


Omar, reż. Hany Abu-Assad

poniedziałek, 13 lipca 2015

Rozwód Viviane



Oglądając taki film jak "Viviane chce się rozwieść", człowiek czuje cały czas dziwną ulgę, że żyje w takim kraju jak Polska. Być może więcej należałoby sprowadzać tego rodzaju produkcji, by podnieść poziom zadowolenia rodaków z życia we własnym kraju. Jednocześnie jest ten film także swoistym ostrzeżeniem przed, niemożliwym moim zdaniem w takim wymiarze, jak w tej opowieści, powrotem do dominacji jakiejkolwiek religii (wiadomo jakiej u nas) nad stanowionym, czy też bardziej egzekwowanym, prawem.
Tak by to w Polsce wyglądało, gdyby rozwody kościelne zyskały jedyną możliwą sankcję prawną (jakoś w obecnym naszym przedwyborczym dyskursie religijnym gromy ze strony biskupów na rozwodników nie spadają i nie wyklucza się ich z kościoła...podziwu godna, rozsądkiem życiowym nacechowana niewątpliwie strategia).
Oczywiście można by było jeszcze wspomnieć o obecności w rodzinie, i nie tylko, systemu patriarchalnego, który to stawia kobietę wchodzącą w konfrontację z mężczyzną na z góry straconej pozycji.
Bardzo teatralny to film (nie sprawdzałem, ale nie zdziwiłbym się, gdyby na podstawie dramatu został nakręcony). Dramat sądowy, ale jakże inny od tych, do których jesteśmy przyzwyczajeni przez kino amerykańskie. Kameralny. Taki jak słynne "Rozstanie" i skojarzenie z tym filmem uświadamia, że pewne problemy związane są z geografią najbardziej a nie tylko z religią; wydawać by się wręcz mogło, że dawno dawno temu pewien typ pierwotnej obyczajowości został po prostu usankcjonowany przez wyłaniających się z odmętów magicznych wyobrażeń o świecie bogów...a z czasem zaczęła ona, ta obyczajowość, być nazywane przez wielu prawem naturalnym.
Przez 5 lat Viviane  stara się o rozwód. Rozprawy odbywają się mniej więcej co trzy miesiące. Każde spotkanie na tej rabinicznej sali sądowej to dramat absurdu, tym okrutniejszy, że odnosimy wrażenie, iż to wszystko realistyczne jest jednocześnie.
Na sali przeważnie jedna kobieta i pięciu mężczyzn.
Kobieta, która chce się rozwieść.
Bo nie kocha.
Aby osiągnąć swój cel, musi skłonić męża, bądź to sąd ma go skłonić, bo po to się w tym rabinicznym towarzystwie spotykają, by to on dał jej rozwód. Takie prawo...tylko jego wola decyduje o sprawie. Gdy jedynym powodem jest brak miłości.
Zapominamy często, że oczekiwanie tego, że małżeństwu będzie towarzyszyła miłość, powinna mu patronować, że jest ono jej efektem, to jakieś tylko ostatnie 200 lat... Małżeństwo aż do romantyzmu to przede wszystkim instytucja i jeżeli każda ze stron lojalnie wywiązywała się ze swych obowiązków, to rzeczywiście nie było powodów do rozstania. Podział ról był jasno określony i oczywiście nie zawsze każdemu musiały one pasować, ale takie czasy były. Kolejna satysfakcja - tym razem z tego, że żyjemy dziś a nie kiedyś. I jeżeli ktoś pomstuje nad światem upadłych wartości, to niech i to weźmie pod uwagę, że w ten sposób wyraża tęsknotę za konkretną obyczajowością i rolami, które niekoniecznie chciałby odgrywać (zdarzały się oczywiście wyjątki, o czym przy okazji "Agory"pisałem).
Elisha jest powszechnie szanowanym człowiekiem. Nikt nie wyobraża sobie lepszego męża. No i w ogóle z zewnątrz to nikt nie potrafi zrozumieć, dlaczego można chcieć kogoś takiego opuścić... Z czasem zaczynamy rozumieć, dlaczego... ale nawet gdybyśmy tej wiedzy nie posiedli, to i tak pozostałoby w głowie istotne myślątko na temat tego, jak z zewnątrz pewne rzeczy często inaczej, stereotypowo i przez pryzmat osobistej sytuacji, naszych ze współmałżonkiem relacji, postrzegamy (żeby nie wspomnieć "Żony policjanta", bo to radykalny przykład tego, co za murami się dzieje). Idealne małżeństwo, idealny mąż - to widzą inni i ich opinia utwierdza męża w przekonaniu, że małżeństwo, czy też, jak ironicznie wręcz nazywane jest to w filmie, harmonia małżeńska, winna trwać i Viviane nie ma żadnych powodów, by się jej przeciwstawiać.
Kolejny przyczynek do dyskusji o honorze. Dla Elishy to wszystko, co się dzieje, to co wyprawia jego żona, to coś, co horrendalnie wykracza poza jego wyobrażenia o świecie. To poważna bardzo ujma na honorze i dlatego taki uparty pewnie też...bo po cóż chcieć żyć z kimś, kto tego tak bardzo nie chce...
I o miłości. Bo on twierdzi, że ją kocha... ale, gdy przypominają mu, że przecież nie jest szczęśliwy ze swoją żoną, to stwierdza, iż taki los jest im przeznaczony przez Boga. Można by powiedzieć, że podziwu godna wiara, gdyby nie to, że jej konsekwencje ponosi nie tylko Elisha. Nie chcę powiedzieć, że to taki Orgon, ale jednak jakieś skojarzenie się pojawia.
Elisha przez wszystkich postrzegany jest jako człowiek niezwykle tolerancyjny, powszechnie szanowany, lojalny i pracowity ojciec rodziny. Ale jest też przedstawiony jako osobnik niemający potrzeb związanych z wyrażaniem i okazywaniem uczuć. I to ja co najmniej doskonale rozumiem. Ale rozumiem też, że można nie chcieć z kimś takim żyć. Ma też jeszcze jedną, być może poważniejszą wadę: on nie tylko chce, by żona do niego wróciła - wszystko wskazuje na to, że on już do końca życia będzie oczekiwał od niej, by się przed nim upokarzała przepraszając, że go pohańbiła żądając rozwodu i dziękując, że ją przyjął wspaniałomyślnie z powrotem. Jest taki typ ludzi, którzy, żyjąc w poczuciu swej nieskazitelności moralnej, nigdy nie przebaczają...
dążenie do zgody z nimi to proces permanentnego upokorzania
No właśnie, to też film o tym, jak bardzo upokarzający może być system prawny.
On jej w końcu dał rozwód (niech się nikt nie spodziewa, że w tym moim pisaniu tutaj spoilerów nie będzie), ale ona musiała obiecać, że będzie on jej jedynym mężczyzną do końca życia. Dumną i honorową jest kobietą, więc dotrzyma pewnie...
Okazało się na końcu, co dla niego jest największym problemem, czym dla samca jest prawo naturalne.


Viviane chce się rozwieść, reż. Ronit Elkabetz, Shlomi Elkabetz

czwartek, 9 lipca 2015

Grecja Theodorosa Angelopoulosa


Po raz pierwszy, aż wstyd się przyznać, oglądany przeze mnie.
Dość przypadkowy wybór tytułu... "Pszczelarz"... tylko do niego dostęp miałem, ale do nadrobienia, bo trzeba.
Jedno z tych dzieł, które mocno pozostają, a o których trudno pisać. Jeden z tych filmów, do których świetnie pasuje powiedzenie Antonioniego: "film, który można opowiedzieć, jest złym filmem". Można jedynie dać wyraz, skojarzenia przywołać, obraz jakiś opowiedzieć. Nie mówiąc o tym, że w wypadku tego reżysera (pewnie każdego dobrego) kontekst twórczości pozostałej a i autorski-biograficzny jest ważny (oj przecież założyłem nomadycznie także odbiór naiwny, więc choćby w wypadku tego filmu bądźmy konsekwentni). 
Grecja - dzisiaj na ustach wszystkich; w tym filmie pełna kolorytu lokalnego, malowniczego ubóstwa i przeciętności. Na pewno nie ta klasyczna, ale też nie ta nowoczesna... jakaś taka poobijana przez historię najnowszą, nawet bardziej chyba niż my (przecież to myśmy przyjmowali uchodźców [kolejny aktualny temat] z kraju rządzonego przez juntę czarnych pułkowników; ale Angelopoulos w innych filmach przygląda się, z tego, co wiem, tej skomplikowanej XX wiecznej przeszłości swego kraju). 
Grecja wczesną wiosną, gdy natura już gotowa, by się odrodzić, ale jeszcze nie rozświetlona na tyle słońcem, by zachwycać. Persefona w drodze na ziemię...
Spiros (Marcello Mastroianni smakowity niczym stare wino), nauczyciel (!) - po ślubie córki rezygnuje z pracy i udaje się ze swymi pszczołami (po raz pierwszy widziałem taką wędrowną pasiekę; a podobno taki rodzaj hodowli służy wyprodukowaniu najbardziej wartościowego miodu, bo szuka się miejsc nieprzypadkowych i na niedługo, komponując w ten sposób wyrafinowany zestaw smaków) na południe w poszukiwaniu słońca. Można by powiedzieć, że to jedno zdanie zawiera cały niemal (niemal - bo zaraz troszku je uzupełnię) przebieg zdarzeń, a jest ono jednocześnie nacechowane symbolicznie.
Gdy koncepcja linearna czasu wchodzi w konflikt z cykliczną; przecina ją ostrzem pojedynczego ludzkiego bytu. Zmierzanie ku śmierci odbywa się w czasie narodzin kolejnej wiosny.
Gdy człowiek zyskuje świadomość swego losu, co nie znaczy, że jest spełniony. Gdy człowiek ma poczucie, że najważniejsze (ukochana córka opuszcza dom; była jeszcze jedna - ale tam jakiś konflikt był, którego teraz żałuje, ale za późno już jest) już się stało.  Ponury pejzaż wewnętrzny, w którym płynąca rzeka zaczyna się już tylko ze Styksem kojarzyć. Brak nadziei na zdarzenia. Milczenie Spirosa. 
Bagażówka, zmierzająca na południe, w poszukiwaniu ciepła, wypełniona przenośnymi ulami, stopniowo opuszczanymi przez pszczoły. Pragnienie, by z życia to, co najcenniejsze... skomponowane w sposób wyrafinowany i niepowtarzalny... zamierające. 
Pszczoły umiejscawiane przez starożytnych na granicy między profanum i sacrum. Jednocześnie symbolizujące integracyjne właściwości społeczeństwa. Często w baśniach pojawiają się na drodze inicjacji bohatera, który pomógłszy im wprzódy, zyskuje od nich pomoc - to one bezbłędnie wskazują królewnę pośród niezróżnicowanego tłumu. 
Spiros już na początku swej pielgrzymki spotyka Dziewczynę bez imienia, istotę znikąd, autostopowiczkę. Pozostawia ją na różnych etapach wędrówki, ale ona zawsze pojawia się znowu. Niczym niedoceniana Przewodniczka. Nic dziwnego, że niedoceniana. Bo On podróżuje do miejsc przez siebie kiedyś opuszczonych (porzuconych?); powraca... (kilkakrotnie akcentowany był jego ruch tą jego bagażówką pod prąd, jechał jakby w przeciwnym kierunku niż większość; dużo żołnierzy wśród tego mijanego tłumu, wojskowych ciężarówek - taki znak czasu, który posostawiał za sobą; czasu naznaczonego władzą totalitarną; ale to w tle, bo to jego byt w tej niezwykle ruchliwej przestrzeni najważniejszy) poszukuje sensu. W przestrzeni zdewastowanej.jego pragnienia są ze świata znaczeń, istotą Jej losu jest przypadkowość (także a może przede wszystkim seksu), brak zadomowienia, beztroska. On także, mam wrażenie zaczyna ten brak zadomowienia odczuwać, lecz szuka. Ma mapę. Jej jest dobrze w tej skórze zmysłowej.
Tak liczne są w filmie te spotkania wypalonych pragnień z wiosenną zmysłowością.
póki lata zielone nie znają
siwizny. Marsowe Pole, place
nawiedzaj...
To Horacy oczywiście.
Wydaje się być ono, to spotkanie, jednym z podstawowych doświadczeń egzystencjalnych. Tak jakby naturalną przewodniczką ku śmierci była młoda bogini urodzaju. Niełatwo jest się z tym pogodzić. Spiros gwałtownie często bardzo daje wyraz swemu pożądaniu; pożądaniu pożądania. Bo to z tym przede wszystkim musi się pogodzić. Że chciałby chcieć albo choćby trwać, ale w świecie oswojonym przez sens. Do zbliżenia dochodzi w sali starego, zniszczonego i niefunkcjonującego już, pamiętającego czasy jego młodości, kina (nie ma już takich kin, znikają wraz z moją generacją; ciągle jeszcze czynne jest w Zwierzyńcu). Współcześnie, bardziej niż kiedyś, otaczająca człowieka przestrzeń uzmysławia mu jego wykluczenie, brak pejzażu z czasów dzieciństwa. Snem jest on już tylko.
Spiros rozrzucający, rozbijający na łące to, co zostało z jego pasieki: zerwana więź z sensem, świadomość otaczającej człowieka pustki, wynikającej z rozminięcia tego, co kiedyś, z tym,co się okazało, brak zgody na jednokierunkową linearność losu człowieka, wkurw na kpiącą z człowieka, wbrew wskazaniom stoików, swoją cyklicznością Naturą.

Grecja jest w tym filmie przestrzenią ducha, umiejscowioną wciąż gdzieś w centrum, niezależnie od ekonomicznych i politycznych dzisiejszych uwarunkowań.

czwartek, 2 lipca 2015

Familijny Lord Jim


Takie pierwsze skojarzenie miałem właśnie: Lord Jim i jego spontaniczna ucieczka z tonącego statku wypełnionego 'pielgrzymami'.
podczas oglądania "Turysty" Östlunda
Ci, którzy nigdy nie zostali zaskoczeni przez sytuację do tego stopnia, że spontaniczna reakcja podporządkowana była egoistycznym instynktom, mogą się uważać za szczęściarzy.  Dzięki Bogu (jakiemu Bogu? toż to przecież przypadkowy zbieg okoliczności decyduje...wiem, wiem: nie ma przypadków...twierdzą ci, którzy nie dopuszczają do siebie poczucia, że sensu żadnego nie ma [pierwszy odcinek drugiej serii "Detektywa": "oddalimy się na dystans, by móc zobaczyć, jaki ten świat bez sensu jest i by uprzytomnić sobie, że Bóg nie stworzył świata bez sensu"]) najczęściej są to sytuacje, w których na szali niekoniecznie życie jest położone, nie mówiąc już o tym, że przez innych niezauważane są często i zapominane szybko. Nie miał tego szczęścia Tomas. 
Nikt, nie znalazłszy sie pierwej w takiej sytuacji, nie jest w stanie w sposób wiarygodny stwierdzić, jak by się zachował w analogicznych okolicznościach. A jeżeli z przekonaniem mówi, że postąpiłby tak jak Ebba, grzeszy pychą i chyba nieco głupotą. Jak młoda przyjaciółka Matsa, Fanni bodajże. Zresztą rozmowa tych dwojga dobrym przykładem takich niczym nieuzasadnionych uprzedzeń jest. I niemal do kłótni doprowadza, a można sobie wyobrazić, że i do rozstania w konsekwencji. Bo film jest tak zrobiony, że szkicuje tylko czasami, ale wyobraźni dostarczony jest wystarczający materiał, by snuć dalszą narrację. Fanni twierdzi, że skoro Mats spokrewniony jest z Tomasem, to na pewno zachowałby się tak samo jak on...bo to niby geny decydują... a ona, skoro, podobnie jak Ebba, kobietą jest, to niewątpliwie postąpiłaby niczym samica kryjąc pisklęta (ładna jest ta scena, w której rozstrząsanie potencjalnych zachowań w potencjalnej sytuacji wyzwala takie złe emocje; można by wysnuć wniosek, że taka lawina każdej parze [kobiecie?] jest niezbędna, nawet tylko wyobrażona, by sprawdzić jakość związku, by się przekonać, choćby teoretycznie [czyli bezwartościowe to], czy można polegać... albo więcej jeszcze: taka lawina jest potrzebna, by móc dać wyraz swojej wyższości moralnej, bo przecież wiadomo, że faceci to tchórze i skoro mieli tyle szczęścia, że w takiej sytuacji się nie znaleźli, to trzeba im udowodnić, że gdyby się znaleźli, to wiadomo... a może po prostu zdrowemu tak zwanemu związkowi potrzebna jest co jakiś czas kłótnia sytuująca na właściwych miejscach, pod względem moralnym, partnerów; no i ten zarzut Fanni, że pobyt Matsa z nią na urlopie jest dowodem na to, że nie interesują go dzieci, które z matką...i świadczy to o tym, że zachowałby się jak Tomas... bo Fanni to taka dużo młodsza, kolejna partnerka Matsa [no tak, ale gdybym go zaczął teraz choćby lekko usprawiedliwiać, to pewnie hipokrytą byłbym, więc stop...]). No właśnie, w sumie też instynktownie. Czyli możemy jedynie oceniać, który z instynktów, czy ten macierzyński, czy też ten, nakazujący walkę o byt własny przede wszystkim, jest bardziej ceniony społecznie czy też w wymiarze ludzkim. Ale o bohaterstwie cicho sza w tym kontekście (no właśnie, kim jest bohater? czy ten który spontanicznie, żeby nie napisać instynktownie, reaguje tak jak trzeba, heroicznie? czy dopiero ten, który musi coś w sobie przemóc? czy, jeszcze jeden aspekt, musi to być zachowanie uświadomione i intencjonalne? - dla obserwatora to chyba bez znaczenia, ważne, że w sytuacj trudnej nie unikamy narażenia...nie tylko życia, ale wielu innych rzeczy: wystawienia się na pośmiewisko, na zarzut braku godności, czy też wstydu, na obmowę i fałszywe świadectwo... być może odwaga to mierzenie się z jakimiś rodzajami powszechności?... a miało być cicho sza...).
Czy do oceny działań wynikających z pobudek instynktownych, nad którymi często nie mamy władzy, można stosować kategorie moralne? Można, na pewno można, ale... ("usprawiedliwić chcesz tchórzostwo" powie zaraz ktoś i rację mieć będzie... to dzielenie włosa na czworo, to zanurzanie się w instynktach, by wytłumaczyć bądź nie daj boże usprawiedliwić, tylko do obojętności wobec postaw niegodnych prowadzić może [Tomas o komórce pamiętał, a głuchy był na rozpaczające dziecko własne], bo niezależnie od pobudek naszych czynów, ich instynktownych bądź nie źródeł, właściwym moralnie w chwili zagrożenia było postępowanie Ebby i nie jest to żaden rygoryzm moralny, a jedynie brak akceptacji dla tchórzostwa, nawet własnego, tak częstego niestety, że po raz kolejny powtórzę za Słowackim: mówię, bom smutny i sam pełen winy...).
Bo Ebba, taka czysta moralnie, stojąca nad użalającym się nad sobą (nad tym, że tak zmysłom to jego źycie jest podporządkowane) i niby (bo on już wie, że by uzdrowić nieco sytuację, to on pokajać się musi) płaczącym Tomasem, też jakaś taka żałosna jest. Weszła w rolę heroicznej matki, sędziego moralnego, głosiciela prawdy i tak się mościć poczęła w tym swoim kojącym gnieździe, że obrzydzenie bierze. Poniżyła Tomasa i od tego momentu stać ją na współczucie. Do tego stopnia, że aranżuje wypadek, by ojciec rodziny w oczach dzieci mógł sie zrehabilitować (w całym tym akapicie oczywiście przemawia przeze mnie solidarność penisa; niewiele brakuje, bym napisał, że lawina wywołana została przez Ebbę... ).
Sadyzm, tchórzostwo, władza instynktów, gra...a gdzie miłość?
takie klimaty z Polańskiego, z "Rzezi", "Gorzkich godów", ale i "Matni" czy "Noża w wodzie"
ale przecież i Bergman 
i w ogóle...

Czy gdyby Tomasa stać było na to, od razu, by przyznać się, że stchórzył, że żałuje, że nie wie, dlaczego, ale zachował się niegodnie, czyli gdyby po momencie, gdy instynkt przetrwania zwyciężył, postąpił odważnie i stanął twarzą w twarz z prawdą o sobie, no więc, gdyby był takim człowiekiem, który potrafi w ten sposób, to czy Ebba w ogóle by z nim była? Czy ona, instynktownie oczywiście, nie wybrała go właśnie takiego...nad którym moralnie górować może?
i nazwała to miłością

Tam jeszcze takie rzeczy:
jak ucieczka Ebby z autobusu (zostawiła dzieci na pastwę szalonego kierowcy... kompozycyjna przeciwwaga do zachowania Tomasa? szansa dana mężowi jeszcze jedna?)
jak przyznanie się Tomasa do palenia (niby taki odważny... potrafi stanąć z prawdą twarzą w twarz)
jak Mats, który zapanował nad paniką w autobusie (postępowałby tak, gdyby nie to wszystko, co zdarzyło się w tym filmie?)
jak turystki mówiące Tomasowi, że jest najprzystojniejszym facetem w pubie (ich wycofanie się z tego komplementu jakimże wielkim źródłem zawodu u tych dwu panów w średnim wieku... jacy to próżni bardzo jesteśmy... a w głowie już narracja o romansie będącym formą odreagowania, zemstą na sadystycznej żonie)
czy też Charlotte i jej teoria zdrowego związku (bo jeśli te gry małżeńskie Tomasa i Ebby tak nam nie leżą, to może takie przyzwolenie na wolność partnera jest jakimś wyjściem? Ebba wyraźnie poruszona jest, ona woli jednak swoje wymoszczone mieszczańskie gniazdko, w którym psychicznie dominuje)
a i scena początkowa, gdy zdjęcia rodzinne na stoku powstają też...

I nie wiadomo nigdy, co grą jest a co prawdą o człowieku...


Turysta, reż. Ruben  Östlund