czwartek, 30 sierpnia 2012

Pierwszy taki dramat

"- Sądzę - mówi szybko Eurydyka - że moi rodacy prędzej mnie ukamienują, niż pozwolą na drugie zamążpójście. Będę dla nich reklamą wierności i poezji, czymś w rodzaju wdowy narodowej. Posadzą mnie na na skale, abym plotła natchnione wyrocznie, albo zamkną w świątyni, co na jedno wychodzi. A potem umrę po raz drugi".
(Herbert: H.E.O.)
Przyszedł mi momentalnie do głowy ten tekst, gdy słuchałem w napięciu monologu „I będą święta” w wykonaniu Agnieszki Przepiórskiej (wg tekstu Piotra Rowickiego, reż. Piotr Ratajczak).
Czekałem na taki tekst. Bo, choć nie pada tam ani razu słowo 'Smoleńsk', to (przynajmniej na razie) będziemy ten spektakl do tego zdarzenia odnosili. Dlaczego czekałem? Jak w wypadku większości moich znajomych moja trauma nie dotyczy samej katastrofy (nikt z moich znajomych osobiście nic w niej nie stracił) a odnosi się do narracji obecnej w mediach przez wiele tygodni i miesięcy po niej. Nie jesteśmy niewrażliwi, ale jesteśmy wyczuleni na retorykę i fałsz. A niestety od razu zostaliśmy przymuszeni do doświadczania tego tragicznego zdarzenia zgodnie z narzucanymi nam schematami okazywania uczuć. Co gorsza, wypowiedzi osób, których dotknęło to osobiście... wypowiedzi starannie przygotowane przez media kolorowe i nie tylko (była żałoba, więc i media zgodnie z przyjętą symboliką przejmowały się na czarno-biało) były często niestety - delikatnie mówiąc - mocno nieautentyczne.
I po tej zgadze wielkiej, gdy już wydawało mi się wolny jestem od tego tematu (a już nawet i obojętność nie przynosiła wstydu) pojawił się tekst i spektakl, który i mnie poruszył i jednocześnie dał nadzieję. Nadzieję na to, ze żyję wśród ludzi, którzy potrafią stworzyć dzieło, które wykracza poza...
i ukazuje katastrofę nie tylko jako katastrofę
a wręcz okazuje się, że ona może być zdarzeniem wyzwalającym stopniowo niezwykły akt samoświadomości
(samoświadomości udręczenia?)
Zaczyna się jako historia studenckiej miłości dziewczyny do asystenta (myślałem oglądając, o co tu chodzi, bo to na festiwalu Sopot non fiction, a taki temat, mało publiczny, troszku mi nie pasował; choć wiem, że i on mógłby stać się punktem wyjścia do opowiedzenia przeróżnych intrygujących historii), od relacji z cudownych chwil, które świadectwem były tego, że księżniczka na księcia trafiła i bardzo chce się tym z innymi podzielić.
Ale on w katastrofie lotniczej zginął.
A więc historia o miłości tragicznej i teraz będziemy obserwowali, jak to trzeba sobie poradzić ze śmiercią ukochanego, z którym piętnaście lat się przeżyło... a tu jeszcze dwójka dzieci...
I rzeczywiście przez jakiś czas spektakl uświadamia nam, że żyjemy w kulturze, z której śmierć została wykluczona.
Albo oswojona, ale na takiej zasadzie, że jej jakość nie istnieje, została zdezynfekowana, wyjałowiona.
Rytuał nie służy wejściu w tajemnicę, on się sprowadza do porady u psychologa; procesy psychiczne towarzyszące śmierci bliskich zostały rozszyfrowane i należy je tylko odtworzyć, by powrócić do świata tych, którzy z uśmiechem zadowolenia zakładają konto (promocyjne oczywiście - to były elementy satyryczne spektaklu) dla singli. Nawet ksiądz potrafi tylko stereotypowo przywołać księgę Hioba, by mieć pretekst do połajania niegodzącej się na okrutny los parafianki.
A dzieci albo zadają irytujące pytania, albo uciekają w kulturę emo, w której mają poczucie bezpieczeństwa... itd...
Dopiero w pewnym momencie uświadamiamy sobie (ja sobie uświadamiam), że mąż nie zginął w byle jakim wypadku (niestety, gdy mamy do czynienia z pojedynczą tragedią, świat się nami nie interesuje), ale że to coś poważniejszego.
Że poszukiwanie sensu czy też symboliki dotyczy pewnej małej wspólnoty. Wspólnoty, dla której katastrofa stała się osią istnienia. A jej członkowie nie wyobrażają sobie, że ktoś mógłby inaczej dawać wyraz... I nawet najbliższy przyjaciel, po chwili ciepła i współuczestnictwa, zaczyna niczym mantrę intonować słowo Prawda.
Śmierć ukochanego męża staje się świadectwem Prawdy.
niestety nie tej egzystencjalnej, a tej (dla niektórych: jedynie istotnej) politycznej...
A żona ma stać na straży; ma niczym Antygona okryć kirem męczeństwa (wiem, że to nadużycie) pamięć o swym mężu i ma być gotowa, by drogę cierniową przejść aż Prawda porazi maluczkich wątpiących.
Przypomniał mi się los kobiet, żon po powstaniu styczniowym i to, jak sfera symboliczna totalitarną (bo presja społeczna wykluczała jakiekolwiek zachowania odbiegające od tych zaprogramowanych przez czcicieli Pamięci) bywała już kiedyś w naszych dziejach. Można powiedzieć, że (wyprzedzając nieco watek feministyczny) bycie żoną powstańca zesłanego na daleką Północ stawało się przekleństwem. Nie z powodu tęsknoty a z powodu kajdan symbolicznych narzucanych przez Obowiązek. Czasami jest tak (może zawsze?), że społeczeństwo jest najbardziej okrutnym więziennym strażnikiem.
I tu zaczyna się wątek niby feministyczny (niby - bo tu nie chodzi o płeć, choć to przez kilka wieków facet był tym, który rządzi; chodzi o obowiązki i zobowiązania wobec tej strony, która dominowała - i to równie dobrze może być kobieta dziś).
Według niektórych w tym momencie dopiero zaczyna się dziać w tej sztuce to, co najważniejsze. Czyli wyzwolenie. Bohaterka odkrywa, że w tej rodzinie to ona przybudówką była. Symbolicznie dostrzega to w ten sposób, że nawet na zdjęciach z wakacji jej nie ma - bo je robiła oczywiście. Wyszła za mąż na studiach, nie skończyła ich, bo dzieci... a mąż wielki i kariera i uznanie i cieszyło ją to wielce zawsze. Do tego stopnia wielki był - no bo przecież w Tym samolocie by się nie znalazł - że zdjęcia i z prezydentem i z premierem jego obok tych z wakacji znalazła.
Więc na allegro pamiątki po mężu sprzedała (przyśpieszyłem nieco to streszczenie, bo złapałem się na tym, że kurna całą historię chcę tu przywołać... i po co?... skoro na jakiś dygresyjny wypad nie starczy mi energii i ochoty).
Ładna, choć satyryczna (ale nie farsowa, bo nie lubię), była scena, gdy bohaterka opowiada o imprezie, na której mężczyźni patriotyczne bardzo pieśni śpiewali a ona jedynie o pieczoną kaczuszkę zadbać miała. Obok - wyliczenie przekrętów męża w polityce. Czy ten już nieco zbanalizowany kontrast wpisanego w przeróżne pieśni patriotyzmu z typowo ludzkim zamiłowaniem do szwindli potrzebny jest (bo to taka zbyt aktualna satyra)? Dla mnie tak, bo, mimo że ci panowie, którzy na samolot się nie załapali i wciąż nami rządzą, takimi rzeczami się nie przejmują, to cóż... ci, co zginęli, z tego grona pochodzili... i skoro już w tym spektaklu żonie głos oddano to ma ona prawo wykuć postument swego ukochanego z materiału, który ona uzna za stosowny i prawdziwy (tym razem z małej litery, ponieważ nasze małe prawdy to nie to samo co Prawda i nie o Platona mi tu wcale idzie...)

I proszę mi nie wypominać, że zmieniłem proporcje; w pierwszej chwili po zakończeniu wydaje się, że więcej było o buncie (ale to chyba złudne nieco, po prostu buntem się kończy i on mocno pozostaje po zakończeniu)... o tym, jak katastrofa uświadomiła kobiecie, że z miłości (przyzwyczajenia) zapomniała o swoim życiu. Ale w czasach małżeństwa była szczęśliwa, więc można by zapytać o sens tej świadomości, którą nagle dzięki tym dramatycznym wydarzeniom zyskała. Jeśli znowu zazna czasami szczęścia, to będzie ono niewątpliwe wyższej próby (tak przynajmniej mi się wydaje), ale jeśli nawet powiększenie piersi (cytat ze sztuki) jej tego nie da (to żart oczywiście, ale feministki już mogą snuć przypuszczenia, że szczęśliwą nie będzie, skoro zaczyna od realizacji tak żenującego pragnienia [swoją drogą nie sądziłem, że kobiety powiększają piersi z myślą o mężczyznach i że w oczach feministek może je to kompromitować - a usłyszałem to podczas rozmowy po spektaklu]a ja sobie myślę, że zaczyna od czegoś co jej przyjemność przyniesie niezależnie od tego, kto jej tego rodzaju pragnienia do mózgu wpisał, bo przecież większość jest nam jakoś wpisana i gdybyśmy ciągle o tym myśleli, to niczym Hamlet na milczeniu [emocjonalnym tym razem] byśmy skończyli), to pytanie pozostaje w mocy. Bo są zapewne tacy, którzy są skłonni twierdzić, że czasami lepsze jest nieświadome swych uwarunkowań szczęście niż żywot wypełniony po brzegi świadomością ale pozbawiony chwil spoza...
Niezależnie od tych moich (typowych dla mnie, wiem) bocznych ścieżynek, na których zawsze radość pisania odnajduję, trzeba przyznać, że "I będą święta" tekstem bluźnierczym jest a więc potrzebnym bardzo (bo bluźnierstwo najskuteczniej pobudza do myślenia) i trzeba odwagi, by go wystawiać i tak jak Agnieszka Przepiórska uświadamiać ze sceny (być może także wdowom), że są (były) niczym ta choinka ze świecidełkami. Gdy coś takiego oglądam doświadczam chwil wielkiej satysfakcji, bo wśród ludzi mówiących takim językiem pragnę być.

A to rzeczywiście bardzo trudno być tym drugim, w cieniu... niby cię widzą, rozmawiają, a nawet i przyjaźnią się...

środa, 22 sierpnia 2012

Rozwidlajace się ścieżki miłości

Na Nowych Horyzontach miesiąc temu byłem i już nastąpiło zjawisko, którego najbardziej się obawiałem: od rana myślę o pewnym filmie i nie dość, że nie mogę sobie przypomnieć szczegółów (więc drugie oglądanie jest jak najbardziej wskazane, a ponieważ film ten chyba wśród widzów cieszył się w konkursie największym powodzeniem, to jest szansa, że będzie dostępny jakoś), to i z tytułem problem był duży i sprawdzić musiałem… „Donoma” (r. Djinn Carrenard)… A myślałem o nim w związku z innym filmem, który wczoraj obejrzałem („Wejdź w ten walc” – tak chyba by było po polsku) i który takiego banału jak miłość dotyczył. Oczywiście tego rodzaju sądy prowokacyjnie w ten sposób formułuję: gdy mówię o banale, to na myśli mam stereotypowość w traktowaniu tego tematu w większości dzieł sztuki popularnej (dla której oczywiście wzorem jest także stereotypowość panująca na co dzień w życiu – i dlatego lubię przyglądać się związkom, które od jakiś tam schematów odbiegają i są jeszcze w dodatku, albo bywają, szczęśliwe). „Donoma” i „Wejdź w ten walc” stereotypowe nie są. (No i teraz nastąpi próba przypomnienia sobie tego pierwszego, bo wprawdzie pisałem o nim, ale to był jeden z tych tekstów, który połknięty przez czarną dziurę został i już go nie odtworzyłem.) Przypominam sobie: Film złożony z kilku historii, co oczywiście z Altmanem się kojarzy i choć nie jest to nowatorskie już, to lubię tę formułę przechodzenia, przeplatania ludzkich losów, ukazywania ich wzajemnego splątania, nachodzenia na siebie – co zawsze wyzwala pytanie o przypadek i konieczność, pytania o prawa rządzące ścieżką naszego losu i jego powiązania z innymi (dlaczego w tym miejscu i w tym czasie i dlaczego w ogóle spotkaliśmy kogoś i czy z jakiejś tam koincydencji zdarzeń wyciągać należy dalej idące wnioski – temat powracający co i rusz w tym tutaj moim pisaniu, bo też i ja o tym problemie nie do rozstrzygnięcia często dumam i szereg zdarzeń z mojego życia stawiam w świetle tego problemu sobie: począwszy od tych, na które wpływu nie mamy [bo przecież większość rzeczy sama nam się zdarza] po te, które zainicjowaliśmy albo w które świadomie żeśmy wkroczyli [ale – kończąc te przydługie rozkminiania – niezależnie od tego jak jest, nie mam wątpliwości, że za wszystko, niczym Edyp, jesteśmy odpowiedzialni; choć niektórzy z mego zachowania mogliby czasami wyciągać zupełnie inne wnioski]). W tym filmie taki labirynt ludzkich relacji także ma miejsce. Widzimy, jak różnie uczucia się rodzą (wybuchają?), jak pokrętnie i dziwnie wpływają na ludzkie losy i jak przedziwnie się kończą (no i właśnie pamięć moja: żadnego z wątków nie pamiętam w całości, z każdego tylko jakieś błyski pozostały i ogólne wrażenie: prawda taka, że trzy razy trzeba się zastanowić, nim na ten lód wkroczymy; ale fajne i niebanalne motywy są tam właśnie i dlatego polubiłem ten obraz; np. dziewczyna, niczym bohaterka „Snu nocy letniej”, postanawia związać się z facetem, którego ujrzy zaraz po otwarciu oczu [to naprawdę fajne jest, bo skoro związki, które są wynikiem jakiegoś tam poznania czy też rozpoznania, o których zdecydował urok zewnętrzny a nawet i wewnętrzny {czy wręcz poczucie jakiegoś dusz związku i dialogu wręcz} się rozpadają czy też wchodzą w stan zawieszonej przez lata obojętności i zaniku czegokolwiek, to w sumie bez znaczenia jest z kim się wiążemy i ktoś totalnie przypadkowy może się okazać tym właściwym a przynajmniej nie gorszym niż ten, na którego się decydujemy pod wpływem, zdawałoby się komuś nigdy niegasnących uczuć] i oni później są ze sobą, ale ona postawiła taki warunek, że nie będą gadać ze sobą [rewelacja] i jak łatwo się domyśleć, wszystko kończy się z hukiem, gdy rozmawiać zaczynają [wiem, wiem – smutne to, ale podobał mi się pomysł ukazujący miedzy innymi to, że nie tak bardzo istotne jest to, z kim się wiążemy, bo istota naszych doznań i tak przede wszystkim ma swą siedzibę w nas samych a to, co na zewnątrz stymulatorem jest jedynie i co najwyżej idealnie pasuje do czegoś, co wpisał nam ktoś albo sami sobie przez lata mniej lub bardziej świadomie wykreowaliśmy i tylko odbicia tegoż lustrzanego w rzeczywistości poszukujemy wierząc, że to Platońska druga połówka nasza jakaś ]). Ale o „Donomie” jeszcze pewnie skrobnę, gdy ponownie sobie obejrzę (a nastąpi to na pewno), bo przypomnieć chcę sobie te przedziwnie rodzące się i zamierające uczucia ukazane moim zdaniem niebanalnie (choć nie było tam rozstania, które z „W chmurach” pamiętam: narzeczony porzuca swą kobietę smsa do niej wysyłając; taki znak czasu – choć oczywiście zawsze można powiedzieć, że w ten sposób oszczędza sobie i jej trudnych emocji [jakby ktoś miał wątpliwości – to ironia była: niezależnie od tego, jak wielkim cynikiem jestem, to tego rodzaju ucieczka tchórzostwem jest jakkolwiek poważnie byśmy ją tłumaczyli a już na pewno dowodem na to, że z naszymi uczuciami w stosunku do wcześniejszego partnera bardzo krucho zawsze było, skoro taki brak szacunku i odwagi przed spojrzeniem w oczy {a znam taki przypadek z życia: dziewczyna zleciła przyjaciółce, by w jej imieniu pożegnała – przez telefon – faceta…}]). Bo przecież punktem wyjścia tego wpisu był film, który wczoraj obejrzałem – także o splątanych uczuciach w niestereotypowy sposób ukazanych: „Take this Waltz” (r. Sarah Polley, Kanada; film także w jakimś sensie festiwalowy, bo w Poznaniu na „Transatlantyku” pokazywany był). To taka mniej banalna komedia romantyczna była: super szczęśliwe małżeństwo, pojawia się nowy facet (tu szereg przypadków, które oczywiście przypadkami nie są i wyzwalają myślenie magiczne, bo skoro uroczy ale i denerwujący [to niektórych podobno podnieca] nieznajomy okazuje się być sąsiadem z naprzeciwka, to chyba coś w tym jest [kto by tak nie pomyślał?]). Przypomniał mi ten obraz stary film Erica Rohmera „Moja noc u Maud” (J.L. Trintignant i F. Fabien), którego bohater spędza noc u kobiety, ciągle oczekujemy, że do czegoś dojdzie a tu nic… tylko gadali, sami pewnie też oczekując aż się coś zdarzy, co ich ku sobie pociągnie, ale nic takiego nie następuje; pozostaje napięcie oczekiwania – piękne… W filmie Polley dość długo z takim napięciem do czynienia mamy: w przeciętnym filmie już dawno by się skończyło w łóżku i ewentualnymi późniejszymi wyrzutami sumienia (no może przesadziłem…) a tu wyrzuty pojawiają się, mimo że do niczego nie doszło, ale sama myśl, że może dojść, sama świadomość pragnienia już jest wystarczającą przyczyną poczucia zdrady. I ładne jest to, jak bohaterowie krążą wokół siebie, jak co rusz próbują wejść w drogę temu drugiemu, niby przypadkowo (! – no właśnie, w jakim stopniu to, co przypadkiem zwiemy, sami prowokujemy; w jakim stopniu jest samospełniającym się naszym marzeniem, któremu na wszelkie sposoby pomagamy – choćby co rusz, niby przypadkowo zupełnie, wchodząc komuś w drogę…), co odzwierciedla niezwykła scena w basenie, gdy Margot i Daniel pływają pod wodą wokół siebie nie dotykając się, ale w ciągłym napięciu zbliżenia (bardzo fajny obraz tego, jak siebie poznajemy, zbliżamy się i uciekamy zanim…). A dziewczyna wydaje się być w małżeństwie spełniona; jednak okazuje się, że nawet w najszczęśliwszym związku po jakimś czasie pojawia się poczucie braku czegoś i gdy temu ulegniemy wpadamy w nałóg gorszy od alkoholizmu (to cytat z filmu), bo tego nieokreślonego pragnienia nie można zaspokoić i to co nowe (kuszące swą odmiennością, dające nadzieję na jeszcze większe spełnienie) staje się stare. I z takimi gorzkimi myślątkami twórcy filmu nas pozostawiają. Dawno temu o wiele mocniej opowiedziała o tym Liv Ullman (scenariusz Bergmana) w „Wiarołomnych” ale to nie komedia prawie romantyczna była. I tak jedna notka sprowokowała mnie do przypomnienia sobie aż trzech filmów… i to o miłości czy bardziej o tym, jak błądzimy na ścieżkach namiętności naszych…

czwartek, 9 sierpnia 2012

High Art

„High Art” (r. Lisa Cholodenko, niezależne kino amerykańskie). Co mnie tak urzekło? Przed chwilą… że zamyślenie jakieś i nastrój w środku… Trzy kobiety: Lucy, Syd, Greta i gdzieś z boczku James… Kiedyś pisałem, że czasami trudno mi się utożsamić z bohaterami, gdy ze zbyt odległego od moich uwarunkowań świata pochodzą – ale są wyjątki – jak w tym filmie, choć może tu nie o utożsamienie nawet chodzi (bo to przecież kobiecy bardzo film i one jeszcze seks ze sobą uprawiają; ale reżyserka nie epatuje zbytnio tego rodzaju scenami [a szkoda…]), a o sugestywność narracji, która powoduje, że wnikamy w ten świat i – bardzo ważne – klimat budowany przez charakterystyczną muzykę (nie potrafię opisywać muzyki), zdjęcia (zresztą o fotografowaniu jest też ten film i jedną z rzeczy, która mi do głowy przyszła podczas projekcji, to pragnienie powrotu do analoga…), scenografię (wnętrza dwóch mieszkań szczególnie, urządzone w bardzo mi bliskim stylu; a jaki to styl? cholera? dość swobodny z nastawieniem na swojskość i akcenty osobiste, wnętrze, które charakteryzuje mieszkańca, daje świadectwo jego indywidualności, choć trzeba przyznać, że tego rodzaju przestrzenie także zaczynają być powtarzalne, ale jest to na pewno ten element świata przedstawionego w tym filmie, z którym utożsamić się mogę), kameralną historię. Codzienny bieg zdarzeń może wyskoczyć z kolein w każdym (przypadkowym? wiem, nie ma czegoś takiego wg niektórych) momencie. I być może rzeczywiście przypadków nie ma, bo często jakoś tam gotowi jesteśmy wewnętrznie na przyjęcie niespodziewanego (paradoks?). Gotowość ta skryta w nieświadomości najczęściej jest i zdarzenia, które uznajemy za niezwykły zbieg okoliczności, szczęśliwy (bądź nie) przypadek, czy wręcz cud objawiają nam jej obecność a w konsekwencji jakąś prawdę o nas, której często wcześniej znać nie chcieliśmy bądź zbytnio nad nią się nie zastanawialiśmy. Dlaczego tyle o nieświadomości? A bo to mój konik, a poza tym w tym filmie dziać się zaczyna, gdy z sufitu zaczyna kapać woda i Syd udaje się do sąsiadki mieszkającej nad nią, by interweniować. A woda, i to jeszcze uwolniona, przekraczająca wytyczone dla niej granice, to nieświadomość upominająca się o swe prawa (i proszę mi tu nic o nadinterpretacji…). Dość powiedzieć, że Syd na początku opowieści mieszka z chłopakiem, a kończy się film, gdy jej zdjęcie, na którym spoczywa w objęciach kochanki (Lucy), trafia na okładkę pisma artystycznego, którego jest redaktorką. Za jej zgodą – bo to coś w rodzaju publicznej deklaracji jest, co oczywiście (?) tak bardzo łatwo jej nie przychodzi. Przypadek? Na pewno nie: Syd, choć była to dla niej sytuacja całkiem nowa, swobodnie i pewnie w nią wchodzi. Zaskakująco pewnie. Ale akcja rozgrywa się w środowisku, w którym preferencje płciowe nie są problemem; jest to indywidualny wybór i nikomu nic do tego (choć matka Lucy w pewnym momencie stwierdza, że za czasów jej młodości byłoby to nie do pomyślenia – my troszkę pewnie w tym jej czasie jeszcze tkwimy). James chyba nie bardzo jest wstrząśnięty, że jego miejsce zajmie kobieta, boli go sam fakt zdrady partnerki. Podobała mi się ta oczywistość istnienia różnorodności wyborów preferencji seksualnych. Przyglądałem się też postawie Lucy – artystki, bo ona fotografią się zajmuje. To znaczy 10 lat wcześniej znana bardzo nawet była i jak to powiedziane zostało w filmie: „wszystkich, którzy jej pomogli, w ch… zrobiła i wyjechała, zrywając w ten sposób wszelkie kontakty”. Nadal fotografuje, ale kompletnie nie jest zainteresowana karierą (bogata z domu jest, więc zazdrościłem jej). Twierdzi, że wszelka formalna współpraca jest za ciasna dla niej, że dusi się w atmosferze komercji (może to też taki autotematyzm obecny w tym filmie, bo przecież to produkcja niezależna, więc byłby to tak naprawdę film o sztuce niezależnej i o tragicznej [bo cóż: film dobrze się nie kończy] atmosferze jej towarzyszącej). Nie ustawia zdjęć, nie zatrudnia modelek (ten typ fotografii zalewa nas ostatnimi czasy: ładne dziewczyny, w przedziwnych strojach, w wystylizowanych sytuacjach, opracowane na kompie tak, by jeszcze barwy jakieś nietypowe się stały - standardem są obecnie), nie używa cyfrówki. Fotografuje życie własne, znajomych w naturalnych sytuacjach i z grymasami nie na potrzeby zdjątka wymyślonymi. Ale oczywiście nie są to foty pamiątkowe. W sposobie kadrowania, w przerysowaniach (szeroki kąt), w barwach, niedoświetleniach i prześwietleniach mieści się jej prawda o świecie, którą niekoniecznie chce się z innymi dzielić. Lubię takie foty, w takich rejonach kiedyś także wędrowałem. I zatęskniłem. Poczułem się trochę jak Syd w momencie, gdy dowiedziała się o śmierci Lucy – ich romans dopiero się zaczynał, jeszcze nie nabrał barw (pozostała fota na okładce, sztuka trwalsza niż śmierć, przezwyciężająca świadomość padliny). Tylko, w moim wypadku, kto kogo porzucił? Ja fotografię, czy fotografia mnie? Czasami myślę, że to drugie raczej…

Projekt Nim

James Marsh jest reżyserem tego filmu. Wytrącił mnie z kolein. Palce martwo na klawiszach leżą, gdy myśli rozbiegane próbuję uchwycić i zwerbalizować. Po kolei… projekt Nim był to projekt badawczy (żadnych nazwisk oczywiście nie przywołam, bo nie zapisywałem po ciemku w kinie, a nawet gdyby jasno było, to przecież bym nie pisał) na jednej z uczelni amerykańskich mający dowieść, że szympans wychowany w ludzkiej rodzinie będzie potrafił porozumiewać się na ludzki sposób konstruując za pomocą języka migowego poprawne zdania. Czytałem o tym gdzieś kiedyś i pewnie nie tylko ja. Ale artykuł to nie ta siła, tym bardziej, że film od projektu tylko wychodzi pozostawiając widza z fundamentalnymi pytaniami dotyczącymi naszego (ludzkiego; tych którym świat natury poddany został) stosunku do braci mniejszych, czyli w tym wypadku konkretnie do małp człekocośtam – szympansów w tym projekcie. I ten film opowiedzieć trzeba… tak jak zostało to w nim zrobione, bo wystarczy przedstawić biografię Nima, by znaleźć się, choć przez chwilę, na bezdrożu. Został on odebrany matce po dwóch tygodniach życia i trafił do ludzkiej rodziny (i to jest ta część jego losu, którą znamy, bo o eksperymencie pisano), takiej lekko hipisującej z bodajże szóstką dzieciaków. Chciano udowodnić, że blisko bardzo szympans jest od człowieka, ale od samego początku został on zreifikowany. Po tym czasie względnej swobody (nie będę o eksperymencie i efektach zbyt wiele, bo nie to jest istotą – według naukowców eksperyment się nie powiódł i tyle). Karmiony piersią stał się członkiem rodziny. Szybko jednak naukowcy zauważyli, że projekt jest niemetodycznie prowadzony i badania przejęła młoda urodziwa asystentka, która uczyła Nima języka migowego. To, że urodziwa, nie jest bez znaczenia, bo zauważył to szef całego przedsięwzięcia – a gdy przerwał romans, dziewczyna wycofała się z badań. W ten sposób Nim rozstał się trzecią już matką. Ale oczywiście znaleźli się kontynuatorzy i projekt rozwijał się w najlepsze. A po przedmiocie badań nie widać było, by szczególnie przejął się tym polimacierzyństwem. Szczególne, że naturalną matkę trzeba było czasowo uśpić, by odebrać jej dziecko, ludzkie zwracały oczywiście uwagę na to, jak w dniu rozstania Nim okazuje im przywiązanie, ale wyglądało to tak, jakby same się w ten sposób dowartościowywały i odchodziły. Projekt zakończył się w momencie, gdy natura wzięła górę i Nim dość poważnie zranił kolejną swą opiekunkę (i jakoś tak na marginesie wspomniano, że zaraz po tym fakcie wykonał gest oznaczający przeprosiny…, k… toć to przecież największy sukces tego projektu). Koniec badań, naukowcy się poddali i… przetransportowali Nima, który nigdy w swoim pięcioletnim życiu (poza momentem urodzin) nie miał styczności ze swymi pobratymcami do ośrodka badań nad człekokształtnymi: wyspa otoczona drutem pod napięciem (bo były przypadki samobójstw i zabójstw – pacjenci tego ośrodka wpychali się do wody, a oni nie potrafią pływać), pensjonariusze przebywają w klatkach (Nim nigdy przedtem), a gdy są nazbyt agresywne to opiekunowie mają specjalne kije do elektrowstrząsów. Po jakimś czasie w ośrodku pojawił się Bob – ludzki bardzo człekokształtny i zaprzyjaźnił się z Nimem, nie eksperymentował, tylko tak zwyczajnie się zdziwił, że zwierzęta mają osobowość. Spotkania z Nimem uznał za jedne z najlepszych momentów w swoim życiu, Nim pewnie, gdyby mógł coś powiedzieć , zgodziłby się z nim. I choć wcześniej naukowcy motywowali swe badania tym, że chcą się dowiedzieć, co dzieje się w głowie szympansa (i stąd pomysł min. na uczenie ich języka), to teraz wystarczył popatrzeć na zachowanie Nima, by nie mieć wątpliwości, że ma momenty zadowolenia z życia. Ale niestety ośrodek upadł i pensjonariusze trafili do placówki, w której sprawdzano na małpach szczepionki (wg prawa federalnego, nim szczepionka trafi do obiegu, musi być sprawdzona na czwórce człekokształtnych). I tak jak wcześniejsze miejsce pobytu można by było porównać do więzienia, w którym zdarzają się spacery z przyjacielem, tak obecne miejsce pobytu już z obozem koncentracyjnym tylko kojarzyć się powinno. Dawny opiekun Nima, szef od badań naukowych, stwierdził, że nie mógł nic zrobić, bo nie był jego właścicielem, on go tylko wypożyczył do badań… to Bob zaczął nagłaśniać sprawę i doprowadził do tego, że Nim trafił do przytułku dla skrzywdzonych zwierząt, gdzie z czasem pojawili się towarzysze zabaw… zmarł w wieku 26 lat na atak serca. Warto może przywołać jeszcze jedną scenę: w przytułku pojawiła się pierwsza ludzka matka Nima, pewnie z wyrzutami sumienia, i odważyła się wejść do klatki, mimo że jej przybrany syn dość agresywnie się przy niej zachowywał; no i on nią porzucał po klatce, dał wyraz swej złości za to, co mu uczyniono, ale jej nie zabił – a mógł, jak stwierdzili świadkowie zdarzenia – bo szympansy wybaczają, podobno wszystko… Nie wiem, czy ta skrótowa biografia wywiera jakieś wrażenie… nie chce mi się jej komentować… mi przypomni po czasie obrazy, które i tak nosić będę długo w pamięci. I wzruszenie. I zamęt w głowie… Ile jeszcze krzywd wyrządzi człowiek będąc przekonanym, że ma ziemię czynić sobie poddaną?

środa, 8 sierpnia 2012

Odziany w cudze opowieści

Dzień trzeci. I dobrze jest bardzo. Lubię ten trans. Gdy przyoblekamy się w cudze opowieści bagatelizując otaczającą rzeczywistość (choć stopień przyjemności doznawanej w kinie w pełni uzależniony jest od tego, jak to cudze odzienie szyte jest na naszą miarę). Czy to forma ucieczki? Tak. Czy to forma terapii? Tak. Czy to zamiast życia? Tak. 3 razy tak negujące wartość rzeczywistości… no i co z tego? A dziś po raz kolejny Taviani (bracia Paolo i Vittorio) i „Kwiatuszek”. I tak codziennie przez te 5 dni (bo tylko tyle tu zaplanowałem, festiwal jest dwa razy dłuższy), codziennie Taviani (jakoś nieobecni w Polsce). Zastanawiam się… bo nie są to filmy rewolucyjne pod względem formy; po doświadczeniu Wrocławia można wręcz powiedzieć, że konserwatywne są (i to nie tylko pod względem formy moim zdaniem, choć usłyszałem już przeciwne opinie, ale po to założyłem kiedyś bloga, by dać sobie odwagę nieprzejmowania, narażając się być może na zarzut ignorancji – to ważne bardzo, bo na początku, gdy nikt tego nie czytał, rzeczywiście nie przejmowałem się i często laik ze mnie wyłaził, ale gdy już co niektórzy zaczęli poczytywać, to obserwator pojawił się we mnie i trudno bardzo olać opinię, trudno odważnie narazić się na zarzut ignoranctwa, „bo powiem coś głupiego”…[albo błąd zrobię, a tu panie polonista i kompromitacja niby jakaś…] – ale już dość tego toposu skromności…) Co w tym wypadku rozumiem przez konserwatyzm? Ano tradycyjną opowieść, w której mamy do czynienia z jasno nakreślonym wątkiem, wyrazistym bohaterem, czytelnym osadzeniem w czasie i przestrzeni. Można by powiedzieć, że tego oczekuje każdy przeciętny widz od kina, więc gdzie tu atrakcyjność braci Taviani miałaby być (choć przecież, jak ktoś potrafi sprostać tego rodzaju podstawowym wymaganiom, to już jest coś przecież)? Spróbuję nazwać to, co po trzech filmach mi się tułaczy po zwojach. Bracia opowiadają niespiesznie, dają czas na kontemplację obrazu (tym bardziej, że dużą wagę przywiązują do jego malowniczości: w „Kwiatuszku” jest to rozświetlona słońcem Toskania od czasów napoleońskich po współczesność) i zaprzyjaźnienie się z bohaterem (a jeżeli, tak jak w dzisiejszym filmie, jest ich stosunkowo wielu, to jest to ten jeden jakoś wyróżniony, czyli Massimo Benedetti wg mnie – ważne, że to jego historia spośród kilku opowiedzianych przede wszystkim mnie ujęła), no i dobór tematu oczywiście. A konserwatyzm to wartości przede wszystkim i one w tych filmach zawsze jakoś są obecne. Jakoś – bo niekoniecznie muszą być na planie pierwszym (jak np. w „Dzień dobry Babilonia”). W „Kwiatuszku” są generatorem zdarzeń ciągnących się przez 200 lat. One ciążą nad losem rodu niczym starożytne fatum (a skoro z tragedią skojarzenie się pojawiło, to i Homera przywołać trzeba jako tego, od którego bracia niewątpliwie wiele się nauczyli). Czym jest fatum? By belfersko nie przywoływać definicji podręcznikowych , zaryzykuję stwierdzenie, że jest to ciągnąca się przez pokolenia konsekwencja zbłądzenia bohatera (-ów) Zbłądzenie to oczywiście związane jest z powracającym periodycznie w kolejnych pokoleniach zaćmieniem umiejętności poruszania się w świecie wartości (nie przenosiłbym zbyt pochopnie tej blogowej definicji na grunt szkolny – choć mogłaby ona być impulsem do dyskusji… niestety akademickiej [więc nudnej i niepotrzebnej] z konieczności) . I w ten sposób znaleźliśmy się w świecie barci Tavianich. Zdarzenie, które zdecydowało o przeklętej historii rodu błogosławionych miało miejsce podczas wojen napoleońskich. I jak to zwykle bywa było splotem szeregu przypadków. Bohaterowie to młody, idealistycznie nastawiony do rewolucji żołnierz francuski oraz członkowie dumnej (czy to już hybris?) chłopskiej rodziny: piękna córka, zbuntowany syn, wierny wartościom ojciec i rozumiejąca swoje miejsce matka; istotnym bohaterem jest też skrzynia złota (a jakże - . jabłko niezgody rzucone przez boginię Eris niezaproszoną na ucztę). Gdy żołnierz odpowiedzialny za rewolucyjne złoto zapomina się w namiętnych ramionach (?... ustach raczej i piersiach itd.) Elizabeth, jej brat podprowadza skrzynię wypełnioną monetami. W momencie, gdy żołnierz ma ponieść konsekwencje swego zaniedbania (!) ojciec, nie wiedząc o niczym (to znaczy ani o miłosnych uściskach córki, ani o postępku syna) publicznie ogłasza, że skradzione złoto przyniesie hańbę wiosce i nawołuje do jego odnalezienia. Po powrocie do domu dowiaduje się o dwóch rzeczach: syn jest złodziejem, córka ladacznicą. Powinien zabić żołnierza (bo tego honor wymaga, ech, ten honor… ile on krwi już ludzkości napsuł a jaki względny jest jednocześnie), ale wydałby się postępek córki (hańba – kolejne cudowne słowo które wyznaczało drzewiej granice przyzwoitości… a i dzisiaj jeszcze nie straciło ono na swej demonicznej sile). Matka, ta praktyczna i zapobiegliwa siła w gronie rodziny, podsuwa proste rozwiązanie: żołnierz niech zginie z rąk własnych pobratymców (wisiał nad nim wyrok śmierci) a złoto przecież się przyda… tak też się staje, tyle że dopełnia tego przekleństwo rzucone na złodzieja przez zakochaną nieszczęśliwie córkę (a nie wie ona, że przeklina w tym momencie brata) Taki to jest niezwykle klasyczny, archetypiczny wręcz początek ciążącego nad rodem fatum, którego doświadczają kolejne pokolenia. I choć to nic nowego i w związku z tym w konwencji legendy opowiedziane – odziewamy się w tę opowieść na dwie godziny i jest dobrze. Niekoniecznie katharsis… nie oczyszczenie widza tu ważne a czystość historyji. A przecież nie jedyna to dzisiaj była ucieczka w wymyślone losy (żadnego dokumentu nie był wyjątkowo); nawet duża rozpiętość czasu i konwencji się pojawiła: od filmu noir z okolic końca lat 40. („Bezdroże” r. Edgar G. Ulmer; lubię ten gatunek i fajnie, że pojawił się film spoza kanonu, nieznany mi a zrealizowany zgodnie z konwencją, do której powracać lubię: czarno białe zdjęcia, fatalistyczny klimat, bohaterowie zmierzający zawiłą ale mimo wszystko przewidywalną drogą do fatalnego końca, a wszystko splątane w kryminalny wątek; a w tym filmie jeszcze brak pewności – bo narracja pierwszoosobowa – w jakim stopniu wkręcani jesteśmy przez bohatera, niepewność dotycząca wiarygodności świata przedstawionego; i pozostaje po obejrzeniu opar niepokoju co do jakości świata, w którym żyjemy, co do sił rządzących losem naszym wymykającym się racjonalnym ogarnięciom) po bardzo współczesną komedię liryczną z Wiśniewską i Dzięgielem („Piąta pora roku”, r. J. Domaradzki), o której pisać nie będę, bo to na rozluźnienie przed snem było (sympatyczne całkiem i w innych okolicznościach może i bym coś skrobnął, bo to o rodzącej się miłości 60-latków, a więc ta koszula coraz bliższa memu ciału się staje; historia, która niebawem i na moją miarę być może). No i jeszcze dwa, w wypadku których niedopasowanie lekkie odczuwałem (przyciasne czy za luźne? wpijało się miejscami bądź za dużo powietrza pozostawiało…). Rok 65 i czechosłowacka kinematografia z lat najlepszych („Diamenty nocy”, r. Jan Nemec), i temat okupacyjny. Ale w konwencji nie w pełni realistycznej, a nawet momentami surrealistycznej nieco myślę. Dwóch chłopaków ucieka przez las z transportu. Pojawiające się obrazy, odzwierciedlające ich wyobraźnię rozbrykaną pod wpływem głodu i zmęczenia; obrazy chwilami kojarzące mi się z Bergmanowskimi wizjami spowodowanymi zjedzeniem poziomek. Mam często problem z czytaniem tego rodzaju dzieł, bo nie wiem, na ile są przypadkowe, na ile jakichś treści poszukiwać powinniśmy ; choć przyznać trzeba, że, niezależnie od sensów, ich oddziaływanie duże było i nawet zaryzykowałbym stwierdzenie, że jakoś tak współcześnie bardzo to wyglądało momentami, jak jakiś film poszukujący środków wyrazu w stylizacji na przerobione już kiedyś konwencje (to też ciekawy problem dotyczący odbioru dzieła sztuki mógłby być do rozważenia: na ile, bez znajomości kontekstu, bylibyśmy skłonni co niektóre dzieła potraktować jako współczesne właśnie i jak zmienia się w tym momencie ich interpretacja – ale ja przecież czasami na blogu to robię [tym razem, ponieważ w Zwierzyńcu po raz pierwszy w namiocie o północy piszę, nie pozwolę sobie i szybciutko zmierzam do finału]). A na koniec szata barokowa, kojarząca się z Fellinim chwilami, a także z Kusturicą czy Tarantino, z Italii pochodząca: „Mozarella Stories”, r. Edoardo De Angelis. Opowieść o producentach mozarelli w konszachty z mafią wchodzącymi. W ten strój nie wszedłem; choć zabawny momentami był a także okrutny, to jakoś z boku obserwowałem tę historię i przywołuję ją tu już dla księgowego porządku (by reżyser mi nie umknął; bym mógł go sobie przypomnieć, gdy następną rzecz wykreuje [a przymierza się do Dostojewskiego]). Taka ta przymierzalnia dnia trzeciego była.

wtorek, 7 sierpnia 2012

Dobrodziejstwa kina w czas upałów

Seidl mi się Tu przypomniał i jego „Upały” – w Zwierzyńcu ulubiona temperatura Darka G., czyli trzy miliony stopni, w których pan D. nurza się z rozkoszą, a ja odprawiam egzorcyzmy z nadzieją, że ktoś swą ofiarą wyrwie mnie z tego piekła. Ale póki brakuje takiej dobrej duszy, błogosławieństwem jest sala kinowa ze skuteczną klimatyzacją i dzięki temu mogę sobie racjonalizować te pięć filmów (tutaj w przeciwieństwie do NH można i sześć obejrzeć, bo przeważnie filmy lecą co dwie godziny [dzięki czemu można zrobić sobie w środku przerwę dwugodzinną, co właśnie praktykuję popijając złocisty napój] od 9… a z nocną projekcją to i siedem) dziennie – po prostu nie mam innego wyjścia, jeśli chcę z tego wyjść cało. Dzisiaj trzy na razie były i jakoś ogarnąć myśli próbuję, bo jak wspomniałem przerwy są migawką li tylko i nawet skrawek myślątka nie ma szans na zaistnienie (a ja, jak wiadomo, skąpiec zapoznany nie pozwolę sobie na opuszczenie większej ilości projekcji). Zacząłem od dokumentu („Tala od różańca” [tego drewnianego, spopularyzowanego w głębokiej komunie], r. S. Rogowski i S. Zawiśliński), a ponieważ wczoraj o nich sporo (ale w planie mam dziś jeszcze jeden, krótki – 55 min. higienicznie: „Przeżyć Afganistan”, r. M. Imielska) więc sobie daruję (wypowiadając sakramentalne „kiedyś przy okazji wrócę”, co pewnie nie będzie miało miejsca). Dwie następne pozycje bardzo zacne były i aż szkoda, że nie mam czasu wiele. Ale dla siebie i dla porządku kilka najważniejszych rzeczy przywołam, choć upał wysuszył wszelkie bardziej soczyste refleksje. „I sprawiedliwość nie dla wszystkich” (r. Filippos Tsitos, Grecja, na ekrany jakoś niebawem ma wejść i być może za jakiś rok jeszcze raz obejrzę, co jest już chyba wystarczającą pochwałą) – nowohoryzontowy bardzo, ascetyczne, pieczołowicie zakomponowane kadry, statyczna kamera pozwalająca na ich kontemplację; ale nie jest to obrazek do powieszenia na ścianie, gdyż klarowna i przemyślana akcja jest także – choć kameralna bardzo i bez pośpiechu podawana. Podoba mi się scenariusz, nieszablonowy, zaskakujący widza subtelnymi niuansami, ale nieszokujący - wiarygodny mimo wszystko. Krótko o akcji, abym nie zapomniał… a może lepiej zacząć od drugiej sceny, która, niczym w eposie, mieści w sobie istotę zdarzeń: dziewczyna w markecie coś tam kradnie (trzeci film w ostatnim miesiącu, w którym ktoś coś kradnie w markecie – to chyba stał się już mocno upowszechniony symbol kryzysu), zauważa ją ochroniarz, ona ucieka, przypadkowy gość podstawia nogę stróżowi kapitalistycznego dobytku, złodziejce udaje się umknąć… i chyba już w następnej scenie okazuje się, że przypadkowym klientem jest policjant (takie to niestereotypowe rzeczy w tym świecie się dzieją; swoja drogą ciekawe, że dobry glina [tzn. glina jako taki prawdziwie dobry dobry człowiek] jest czymś, czego nie oczekujemy specjalnie w filmie). I w gruncie rzeczy wszystko, co się później dzieje jakoś tam do tej sceny odnieść można. Bo pomiędzy tą dwójką bohaterów dzieje się już aż do końca (on jej na początku nie zna). I oczywiście można by mówić o przypadku, ale jeżeli nawet, to jest on mocno uwiarygodniony. Tsitos nieźle splątał losy bohaterów, jednocześnie pozostawiając widza przed otwartym zakończeniem. Ale co z tych poplątanych losów wynika lub co jest ciekawego w bohaterach? Przede wszystkim są niejednoznaczni i to już by wystarczyło. Powiązani ze sobą różnymi zobowiązaniami (począwszy od tego, że przecież dziewczyna [nie pamiętam imion, nie mam dostępu do netu { nie wiem, kiedy to wrzucę do sieci, w Zwierzyńcu są dwa miejsca, gdzie jest Wifi i niekoniecznie są obok kina, czy pola namiotowego}, nie mam programu {choć bardziej mi się podoba niż ten nowohoryzontowy, ale postanowiłem nic nie kupować, bo plecak nabity, wyjazd na miesiąc, a przede mną jeszcze Bieszczady}] już w jakiś sposób ma pewne zobowiązania wobec swego wybawiciela z marketu a później to się jeszcze komplikuje) i w momencie, gdy się umawiają niezwykle istotna staje się kwestia motywacji; w jakim stopniu, w momencie zaistnienia tego rodzaju różnych uzależnień, możemy liczyć na czystość intencji, czy możemy liczyć na to, że ktoś jakoś tam wobec nas zobowiązany chce się umówić, bo spotkanie z nami jest ważne tylko (jak często w ogóle sobie takie pytanie zadajemy, a przecież tego rodzaju subtelnych relacji uzależnień międzyludzkich jest wiele i nie sprowadzają się one tylko i wyłącznie do takich spektakularnych jak w tym filmie?)… a dzieje się to w kraju, o którego korupcji ostatnimi miesiącami bardzo wiele się mówi (może zresztą chodzi twórcy o takie uogólnienie, ukazanie tego, jak różnego rodzaju zobowiązania mogą kłaść się cieniem na bezpośrednich relacjach międzyludzkich). Poza tym zabójca, który niczym Raskolnikow staje przed szefem policji, by się przyznać do winy, ale w przeciwieństwie do Rodiona (albo troszkę jak on właśnie za pierwszym razem) nie potrafi wydusić z siebie słowa. Ale też problem naszej intuicji: policjant jest przekonany, że dziewczyna jest szczera; dziewczyna jest przekonana, że policjant jest nieszczery… a jest dokładnie na odwrót! I wiele innych smaczków, aż dziw, że w tym upale tyle przywołać potrafiłem. Tym bardziej, że pamięć o tym filmie przyćmiona nieco została przez następny: znowu bracia Taviani (drugi od wczoraj i coraz bardziej pod urokiem jestem, więc szerzej może jeszcze kiedyś dam radę) i piękna epicka opowieść o Królestwie Neapolu w wieku XVIII. No i pustelnik, asceta, na tle niezwykłych górskich pejzaży. „Słońce także w nocy” nie jest szczególnie nowatorskie, bo o kuszeniu św. Antoniego opowiadano (malowano) wielokrotnie. Ciekawe, że stosunkowo łatwo zrezygnować człowiekowi z majątku, pozycji i nawet dumy… a siłą, która okazuje się najbardziej zabójcza to ciało kobiety… Stereotypowe i nie budzące zdziwienia jest też momentalne urynkowienie cudów czynionych przez głównego bohatera. Czy film jest ważny? Niekoniecznie… tyle że ogląda się go cudnie. A co na temat świata, w którym żyjemy? Pewnie min. to, że czasy inne już bardzo mamy, bo i duma nie taka (ilu by odczuło takie poniżenie jak bohater na początku, gdy okazało się, że kobieta, którą ma poślubić i w której też się zakochał, była kochanką króla – dla kariery myślę, że dzisiaj nie takie rzeczy się bagatelizuje; choć wtedy też pewnie a bracia Taviani wybrali do swego filmu kogoś wyjątkowego) i wytrwałość, pokora, konsekwencja; ale i brak samousprawiedliwiania (ucięcie sobie palca przez bohatera w momencie, gdy poczuł pożądanie), itd… Ale można też zapytać (i teraz wypowiadam się jako obywatel współczesności, mocna relatywizujący, a więc – w przekonaniu niektórych – zagubiony): po co? Duma jak najbardziej cechą jest godną utrwalania, ale strach przed kobiecym ciałem?... to chyba tylko w takie upały zaakceptować by można (a tam w tych neapolskich górach ciepło bardzo), bo w tych okolicznościach samo istnienie jest już wystarczającym wysiłkiem a jedyną ucieczką staje się kinowa sala, do której czym prędzej się przenoszę.

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Pochwała dokumentu

Chciałem zatytułować ten wpis „Dzień dobry Babilon”; z dwóch powodów – pierwszy oczywisty, właśnie obejrzałem film o tym tytule braci Tavianich i wpis na ich temat byłby bardzo wskazany (lecz o nich jeszcze się wstrzymam, ponieważ mam w perspektywie jeszcze inne ich filmy); drugi powód bardziej symboliczny jest: po tygodniowym wyciszeniu w pokutniczej celi (to nie metafora, choć maleńka hiperbola [fajny paradoks] się wkradła) bez dostępu do netu a tym bardziej kina znowu jestem na festiwalu filmowym i znowu pięć (a może i więcej, bo krótkie dokumenty także) filmów dziennie oglądam. Tak, tak – tym razem Zwierzyniec i Letnia Akademia Filmowa (wiem, robi się ze mnie nałóg, ale myślę, że wraz z nadejściem roku szkolnego, to minie; póki co nabijam średnią krajową wyjść do kina; a o samym festiwalu też przy okazji coś skrobnę, bo to zupełnie inaczej niż we Wrocławiu, kameralnie wręcz, nie ma problemów z wejściem na jakikolwiek seans [na razie, to pierwszy dzień jest], warunki nieco surowe i dzięki temu pojawiają się sentymentalne wspomnienia z chodzenia do kina w czasach największych nim fascynacji [dziś na Tavianich po raz pierwszy od bardzo dawna słyszałem, jak pracuje za moimi plecami projektor – cudne]; a reszta przy okazji). Nic też nie napiszę o drugim bardzo istotnym filmie, który sobie dziś po wielu bardzo latach przypomniałem, bo późny wieczór już jest i jakoś nie mam pomysłu, jak tu o dziele „Hiroshima, moja miłość” (A. Resnais) napisać udając, że nie wiem o istnieniu całej biblioteki na jego temat (czyli jak inteligentnie udawać naiwniaka, żeby nikt się nie przyczepił, że albo te drzwi to już wyważone dawno temu, albo że banialuki plotę). Chciałem se chwilkę przed snem podumać (popisać) o dokumencie. Po pierwsze dlatego, że na 45 filmów obejrzanych we Wrocławiu 16 to dokumenty (bądź mocumenty) i już o niektórych przecież pisałem (ale są takie, o których nie wspominałem, a na pewno na to zasługują), bo to są te filmy, które zdecydowały o jakości mojego NH (głównie „Susza” i „Kanikuła”, oba meksykańskie, co zastanowić powinno); po drugie – dzisiaj mój pobyt tu także od dokumentu rozpocząłem (można by oczywiście także o fenomenie popularności tego gatunku filmów cosik porozważać, ale to też chyba innym razem [coraz ich więcej w normalnej dystrybucji, przed wyjazdem obejrzałem świetny „Chwała dziwkom”, jesienią wejdzie do kin „Abramowicz – artystka obecna” [obejrzałem we Wrocławiu] – o tym filmie pewnie jeszcze pisać się będzie, dla mnie niezwykła była wymowa ostatniego performancu artystki [w zasadzie głównie o nim film traktuje]; siedzi ona mianowicie w galerii i ‘jest obecna’, przed galerią ludzie przez noc całą czekają w kolejce, by przez kilka minut siedzieć naprzeciwko niej – koszmarny znak czasów, w których żyjemy: ludzie ci są świadectwem tego, jak słabo zakorzenieni jesteśmy w tu i teraz i jednocześnie, jak bardzo nam tego brakuje… jakby nie można było tak po prostu, z najbliższymi… [„piszę, bom smutny i sam pełen winy”]). A mój początek Tu to „Wiera Gran” (r. Maria Zmarz-Koczanowicz). I temat, który zawsze mnie porusza. W zasadzie dwa tematy dla mnie istotne. Jeden, ciągle się tu, na blogu, przewijający, to pytanie o to, gdzie leży prawda, jak do niej dotrzeć, czy w ogóle możliwe jest dotarcie do niej (i popularność dokumentów może być świadectwem tego, jak bardzo jej nam brakuje). Drugi, podobny, dotyczy fałszywych oskarżeń, ich źródeł, ale też fenomenu ich skuteczności (w tego rodzaju kontekstach przypomina mi się zawsze „Omyłka” Prusa, opowiadanie, które powinni co pół roku czytać ci, którzy niefrasobliwie albo wręcz przeciwnie – z intencją zaszkodzenia [ale ci to raczej, skoro działają z premedytacją, żadnych pozytywnych wniosków z tej lektury by nie wyciągnęli] formułują idące w świat opinie o człowieku [i nie chodzi mi o dziennikarzy piszących o celebrytach, choć i tu wiele jest do powiedzenia - i wszyscy też o tym wiedzą - bo ci drudzy grubą skórę mieć powinni, ale o tych wokół nas, zwykłych śmiertelników, którzy, być może nawet skrzywdzeni, potrafią formułować skutecznie tak upraszczające uogólnienia, że odechciewa się funkcjonowania wśród ludzi, a już na pewno nie ma się ochoty – bo to poniżające przecież – na permanentne sprostowania czy wręcz negowanie). A bohaterką filmu Koczanowicz jest tytułowa żydowska śpiewaczka, którą posądzono (w sumie to podstawowym oskarżycielem był jeden człowiek, który – jak to w filmie określono – z niezwykłą umiejętnością zdobywania przychylności, bo pewny siebie głos, bo wspominanie o dokumentach [oczywiście nigdy ich nie pokazał], bo dość szybko potrafił się przebić i tak już pozostał [oj, uważam ja, gdy słucham kogoś, czyje prawdy zbyt gładko wpadają mi do głowy) o to, że śpiewała w getcie w Warszawie dla gestapowców (och uwielbiam tych wszystkich, którzy z tego rodzaju bzdury – moim zdaniem – robią zarzut wykluczający ze środowiska) i że – w tym wypadku zarzut zdecydowanie poważniejszy – że po wydostaniu się z getta wydawała swych współplemieńców (w filmie pojawiają się także intrygujące informacje dotyczące Spielmana sugerujące jakoby był w policji żydowskiej bezwzględnie obchodzącej się z mieszkańcami getta [temat wart większego rozwinięcia, bo głównie się mówi o odpowiedzialności innych narodów, a nawet w „Zdążyć przed panem Bogiem” wiele miejsca poświęca się postawie, często mało szlachetnej, samych Żydów – i właśnie zrobiłem to, co wcześniej napiętnowałem, ale zostawię, bo to dobry przykład jest, jak nośne stają się tego rodzaju informacje). Nie wiadomo, gdzie leży prawda i nie wiem, czy ona mnie w ogóle tak bardzo w tym wypadku interesuje (po raz pierwszy o bohaterce filmu słyszałem, więc jej los nieco z boku był dla mnie podczas oglądania; co oczywiście nie świadczy o mych zdolnościach empatycznych zbyt dobrze); ważne są te dwa wcześniej przeze mnie sformułowane problemy, ważne w życiu naszym codziennym. Irytowało mnie w filmie stawiane od czasu do czasu pytanie Agaty Tuszyńskiej (bo w zasadzie film jest o powstawaniu książki jej autorstwa na temat oskarżeń pod adresem Wiery Gran): ile można zrobić, by przeżyć? Bardzo mnie irytowało… Bo choć warto je czasami sobie zadać i zastanowić się nad tym, gdzie są moje granice, to, nie przeżywszy żadnej gehenny, chyba nie mamy prawa tego pytania zadawać tym, którzy przeszli przez piekło. To pytanie jest ważne bardzo, ale na nie nie ma odpowiedzi. Są konkretne doświadczenia, z których nie warto wyciągać wniosków na przyszłość. Następne doświadczenia będą znowu specyficzne, jak każda egzystencja miażdżona. Oj, miało być o wielu dokumentach a w sumie o jednym… ale ten jeden jest także świetnym dowodem na to, że warto… pytanie w jakim stopniu rekompensujemy sobie w ten sposób nasz (mój) brak kontaktu z rzeczywistością (mam pełną świadomość różnorodności panującej wśród tego rodzaju filmów i chyba też warto o tym kiedyś coś skrobnąć, bo nie każdy dokument przecież rekompensuje nam brak obecności; choćby dziś – filmy Jadwigi Żukowskiej, np. „Zabawa w dorosłych”: inscenizowane, fenomenalna praca z dziećmi na planie, prowokujące do przemyśleń na temat tego, jak strasznie szybko wchodzimy w role przygotowane nam przez społeczeństwo; czy też super metafora „Poczekalnia” Łoznicy: 25 minut czarno-białych obrazków śpiących na dworcu ludzi… nuży, denerwuje, ale pozostaje i niepokoi – nie są to czyste przykłady rzeczywistości, w której po prostu zastępczo, za mnie przebywał twórca).

poniedziałek, 30 lipca 2012

Dzień ostatni i wolność

No i skończyło się. I choć czasami zmęczenie duże było, to żal jakiś… Ale z werdyktem jurorów nie zgadzam się: „Od czwartku do niedzieli” był dla mnie, o czym pisałem, filmem zmarnowanego potencjału i Grand Prix raczej nie… ale tak to już bywa. Być może był to efekt jakiegoś kompromisu: to taki dowód na to, ze kompromis, skądinąd cenny, prowadzić może do średniactwa i przeciętności. Ciekawe ile decyzji na przeróżnych festiwalach w ten sposób jest podejmowanych prowadząc do tego, że publika zachwyca się czymś mało wyrazistym? Ale zostawmy, „Od czwartku….” Też warto zobaczyć. Jaki był ten dzień ostatni? A był interesujący bardzo przyczyniając się do powstania żalu jeszcze większego z powodu końca…. Jakoś tak się przyzwyczaiłem, że we Wrocławiu, jeżeli już pojawia się film o starości lub wręcz o śmierci, to tam jakiś dołujący strasznie dramat rozgrywać się musi (zresztą każdy chyba temat na NH jakoś ciężko wydawało by się musi być potraktowany). Tego też spodziewałem się po „Prostym życiu” (r. Ann Hui, Hongkong). I chyba krótko historię opowiedzianą (bardzo zresztą prosto [nomen omen] i zwyczajnie) muszę sobie przywołać (bo to jeden z tych filmów, których już pewnie nie zobaczę) . Całkiem nieźle sytuowany producent filmowy mieszka z gospodynią, która od 60 lat służy w jego rodzinie. Ah Tao ma wylew i po wyjściu ze szpitala postanawia resztę życia spędzić w domu starców. Roger, wychowany przez nią, otacza ją opieką i jest przy niej (to znaczy bardzo często ją w owym domu starców odwiedza) aż do śmierci. Po obejrzeniu filmów Seidla tego rodzaju sytuacja zaskakuje. Nie tego się spodziewamy. Zresztą nawet pierwsze ujęcia z domu starców troszkę taki odbiór usprawiedliwiają: znowu typowe, mało atrakcyjne obrazy starości, personel na pierwszy rzut oka nieprzyjemny, więc oczekujemy ponownie obrazu poniżenia i utraty godności w momencie, gdy człowiek bezużyteczny się staje. Ale im bardziej w ten świat wkraczamy, tym więcej pojawia się optymizmu: służąca z podziwu godną skromnością i godnością sama nieustannie podkreśla, że niczego od nikogo nie oczekuje i w żadnym momencie nie przywołuje tych 60 lat, by zyskać jakąś pomoc ze strony Rogera i to on, mimo że zaabsorbowany pracą, nieustannie daje dowody swego przywiązania i wręcz miłości (czego nie można było się spodziewać po pierwszych scenach, w których Ah Tao mu usługuje [zachowuje się tak, jakby w ogóle jej nie zauważał, uważa jej obecność za tak oczywistą, że ona wręcz powietrzem się staje – i to znaczące bardzo, bo to, co się dzieje w dalszej części filmu jest dowodem na to, że nieokazywanie uczuć czy wręcz pewien rodzaj dystansu bądź oschłości emocjonalnej nie świadczy o braku uczuć – one są, ale nie na pokaz, kształtują głębsze pokłady osobowości i zaczynają decydować o postępowaniu Rogera wtedy, gdy rzeczywiście to jest potrzebne]). Zaskakuje Roger (chciałoby się, żeby pracodawcy wszystkich krain taki szacunek wykazywali dla kogoś, kto swe życie w bardzo dużym stopniu dla nich poświęcił i nieważne, że to jej praca była, że ktoś jej za to płacił), ale przede wszystkim niezwykle mądra jest postawa Ah Tao: wie, że po pierwszym wylewie przyjdą następne, potrafi łączyć skromność (uważa, że emerytura świadczy o bezużyteczności człowieka – sama tak o tym mówi) z godnością (bardzo wyciszoną w związku z tym, ale dzięki temu bije z niej godna pozazdroszczenia szlachetność), doskonale rozumie i wręcz akceptuje słabości ludzkie i pokusy, którym ulega (świetny wątek jednego z pensjonariuszy w domu starców, który, póki może, stara się korzystać z życia, zapożyczając się u wszystkich, co czasem irytuje Rogera), jeżeli są one źródłem zadowolenia z życia. (Swoją drogą Roger chwilami bywa niejednoznaczny, np. by odzyskać mieszkanie z czasów dzieciństwa wynajmuje zbirów, by wykurzyli ostatniego lokatora – polskie współczesne bardzo realia tego rodzaju postępowanie jednoznacznie każą kwalifikować, ale może dzięki takim sytuacjom, ten obraz nie jest przesłodzony właśnie) Miła to odmiana po szeregu filmów, w których mamy do czynienia albo z obcością, albo bliskością, którą trzeba okupić jakimś nieprzewidywalnym cierpieniem. Po filmach, w których bohaterowie gubią się w otaczającym ich świecie a przede wszystkim we własnym życiu emocjonalnym. Szukają drogi… no właśnie, na zakończenie dwa filmy drogi, bardzo różne jeszcze zdołałem obejrzeć. Dwa filmy, w których ten oczywisty topos pozwala łączyć podróż w realnej bardzo przestrzeni z eksploracją życia wewnętrznego. „W drodze” Kerouaca czytałem 20 lat temu, więc nie mogę się w żaden sposób do książki odwoływać (powszechnie znana jest moja amnezja). Dzięki temu na seansie mogłem siedzieć bez szczególnego obciążenia lekturą (czyli byłem widzem naiwnym, którym pewnie często jestem, aczkolwiek czasami nieskromnie pozwalam sobie myśleć inaczej). Autorem adaptacji jest Walter Salles. Kultowa powieść, film pewnie taki nie będzie, ale wbrew malkontentom muszę przyznać, że z przyjemnością przyglądałem się tej spontanicznej i młodzieńczej bardzo ucieczce od problemów świata tego. Bo myślę, że prawie każdy gdzieś tam kiedyś (a może od czasu do czasu wciąż) tego rodzaju pragniątka posiada. Uciec od odpowiedzialności, zanurzyć się hedonistycznie w czasie, poddać się impulsywnym namiętnościom – kto tego nie spróbował, ten pewnie (taki mi się wydaje) będzie do końca życia krył się w zakamarkach swych myśli ze swymi mało pobożnymi myślątkami nie przyznając się do nich nawet przed sobą. A mitem centralnym jest Dean Moriarty uosabiający istotę tej postawy. Być może w każdym z nas taki ktoś w głębi psyche urzęduje i to on jest odpowiedzialny za te wszystkie chwile, w których rzucić wszystko chcemy niezależnie od konsekwencji; to on jest odpowiedzialny za wszystkie porzucone lub zdradzone przez nas kobiety; to on w piątkową noc nam towarzyszy, gdy zagubić się chcemy w labiryncie uliczek miasta starego (jakiegokolwiek). To on wyznaczył tę drogę, której celem jest tylko doraźna ale jednocześnie nieodpowiedzialna, pozbawiona granic i hamulców, przyjemność; to nie droga doskonalenia (i nie o moralizowanie mi teraz chodzi a o wymowę tego filmu, o jedno z finalnych ujęć, w którym Dean po raz ostatni rozmawia z Salem: mit zdegradowany, kuszący uwodziciel stał się pożałowania godnym żebrakiem) – to wyjście awaryjne z tego świata. Co Sal pewnie zrozumiał… Ale postawa Sala także do pewnych zmitologizowanych postaw się odwołuje. To on przede wszystkim idzie ‘w drogę’, już może nie tak pozbawioną hamulców moralnych (bo on wstydliwy jest i w gruncie rzeczy przyzwoity, można przypuszczać, że po okresie buntu, powróci, niczym każdy przeciętny nastolatek do mieszczańskich pieleszy [co zresztą ma miejsce po każdej jego wędrówce], on nie przekroczy żadnych granic, nie spali za sobą żadnego mostu, nie doświadczy nic takiego, co nie pozwoliłoby mu powrócić do dawnego życia – to w jego losie mogą się przejrzeć wszyscy młodociani wielbiciele Stachury sprawdzający jego egzystencjalne doświadczenia podczas wycieczek krajoznawczych z słuchawkami na uszach i grzecznym SDMem w głowie). Ale jest spełnieniem pragnienia o beztroskiej wędrówce przed siebie bez szczególnej troski o sprawy bytowe. Bo gdy kończą się pieniądze, to zawsze można znaleźć jakąś sezonową pracę, zarobić kilka groszy i ruszyć dalej (spotkałem w swoim życiu kilka osób, które taką wersję swych wakacyjnych wędrówek lubią rozpowszechniać – o sile tego mitu świadczyć może to, że skądinąd wiem, że za żadną robotę ‘’w drodze’ się nie brali). Nic dziwnego, że książka okazała się kultowa, spełnia zastępczo głębokie pragnienia, ale przede wszystkim (choć nie tylko) wieku młodzieńczego. Zupełnie inny charakter ma podróż bohatera filmu „Rok tygrysa” (r. Sebastian Lelio, Chile). Zdecydowanie najsłabszy film z rozpoczęcia (ja go dopiero na zakończenie – taka ładna klamra kompozycyjna ‘mojego’ festiwalu). Film może być odzwierciedleniem powiedzenia „Jeśli nie wiesz, dokąd iść, wróć do miejsca, z którego wyszedłeś”. Zaczyna się od katastrofy (trzęsienie ziemi i tsunami), dzięki któremu bohater może umknąć z więzienia; bywa, że na drogę poszukiwań wolności jesteśmy w stanie się odważyć w momencie egzystencjalnego wstrząsu (bądź jakiegokolwiek życiowego zawirowania), który wytrąca człowieka z kolein oczywistości. Bohater zyskuje trudną wolność (trudną, bo wokół same zgliszcza, a on ukrywać się ciągle musi), ale też traci najbliższych: córkę, żonę, matkę… to też jest wolność… Być może prawdziwa wolność (jeśli coś takiego istnieje; zakładam, ze istnieje i nie mylę jej z anarchią i przyzwoleniem na robienie tego, co mi się w danym momencie zapragnie, to Dean był taki i po pierwsze nie był wolny [sam mówi o swoich uzależnieniach], po drugie zbyt wiele zgliszcz za sobą pozostawił [o dziwo żona i córka chcą, by do nich wrócił a on, ten żebrak, raczej tego nie zrobi – dlaczego?] – ale wróćmy do „…tygrysa”, przydługa ta dygresja do „W drodze”, to tak jakbyśmy szli pisząc z odwróconą do tyłu głową) jest nierozłączna z samotnością (niepotrzebne to ‘być może’). Film składa się w sumie z kilku rozbudowanych scen, które składają się na przypowieść o mierzeniu się człowieka z wolnością. I chyba każdą z tych scen do doświadczenia wewnętrznego odnieść można. No i sporo czasu w lesie też spędza… klucząc, szukając, ukrywając się… Uwalnia zbolałego tygrysa z klatki (jakoś do tytułu odnieść się trzeba), tak jakby stłumioną pierwotność w sobie wypuścić na wolność pragnął; i tygrys, choć wydawało się to nieprawdopodobne, odzyskuje siły, ale tylko po to, by stać się ofiarą myśliwego. Dlaczego „Rok tygrysa”, akcja przecież kilka dni wydaje się trwać? A tygrys to chyba tylko kilka godzin zdołał pożyć na wolności? Może chodzi o to, że symbolem dłuższych partii czasu staje się to wydarzenie, które najistotniejsze dla niego było, nawet, jeżeli trwało tylko chwilę. To zdarzenie promieniuje na całość, nadaje reszcie wydarzeń tonację barwną, w nim jest też źródło światła. Los tygrysa jest zwierciadlanym odbiciem wędrówki bohatera, jej beznadziejności przede wszystkim. Bo prowokuje on swój powrót do więzienia. Nie jest w stanie zmierzyć się z pustką i samotnością. Nie potrafi być tylko ze sobą. Jakkolwiek by nie były opresyjne warunki, do których powraca… Ale, na co dowodem może być następny film („Jajko i kamień” r. Huang Hij, Chiny) opresyjność czy też w ogóle bycie wśród ludzi (nawet wydawałoby się bliskich) nie uwalnia od samotności (co jest oczywiste, opresyjność jest formą relacji międzyludzkich i być może – na pewno – wielu woli wejść w tego rodzaju układy niż być osobno, ale są one zamachem na ludzką godność [idealizuję trochę: bo to tak, jakbym już zupełnie zapomniał o Seidlu i jego człowieku dążącym do dominacji – a przecież to właśnie jest początek opresyjności i w dużym stopniu z Seidlem się zgadzam] i jest to zbyt wysoka cena za bycie niesamemu) . Honggui (ale o tym filmie już rzeczywiście krótko, bo troszku przesadziłem a i film nie do końca zrozumiały był dla mnie; ale czy może on być czytany jako wielka metafora odnosząca się do opresyjnego systemu zniewalającego jednostkę w Chinach? czy jest to już nadinterpretacja filologa dotkniętego zawodową chorobą szukania znaczeń utkanych z powietrza?) jest młodą dziewczyną mieszkającą na odległej chińskiej prowincji (znowu!) i to jej problemy i jej poszukiwanie drugiego człowieka jest w centrum tego typowego nowohoryzontowego (jeśli dobrze skumałem tę ideę) filmu, który szczęśliwie (bo to dobre zwieńczenie tych 10 dni było) stał się ostatnim moim smakołykiem podczas tej wielodniowej uczty. Niewiele o nim potrafię napisać, to jedno z tych dzieł do powieszenia na ścianie (określenie zresztą skrytykowane przez jednego z mych znajomych, który twierdzi, że w filmie to on chce mieć do czynienia z klarowną interesującą akcją, a na ścianie to on se wiesza obrazy; cóż, ja także tego oczekuję od filmów, ale nie wszystkich, źródłem istotnej przyjemności są dla mnie także dzieła (niekoniecznie wielkie), podczas oglądania których zanurzam się w czas pochłaniający przestrzeń [w tym filmie nawet był taki fragment pejzażu, który wyzwolił w mojej głowie myślątko: natura nadgryziona przez czas i człowieka]). My nie do końca wiemy, co bohaterce takiego się przytrafiło (wersji po projekcji było kilka i każda prawdopodobna), bo tak to już jest z tego rodzaju filmami: władca opowieści przenosi nas do tamtego świata, pozwala nam się przyglądać, nie we wszystkich wydarzeniach, które znać byśmy chcieli, możemy uczestniczyć, niektóre wręcz miały miejsce przed naszym przybyciem i musimy się ich domyślać – jak w życiu, a nawet gorzej, bo w nim zawsze ktoś może nam opowiedzieć własną wersję wydarzeń (ale właśnie – własną, o czym często zapominamy i jedną opowieść już jesteśmy skłonni uznać za całą prawdę, szczególnie jeśli opowiadający wystarczająco pewnie i zdecydowanie formułuje swoje sądy [oj, wyczulony ja jestem na takie uproszczenia, tym bardziej, że wielokrotnie ich skutki odczułem – i pewnie jeszcze odczuję – na własnej skórze]) a w tego rodzaju filmach zdani jesteśmy na własną spostrzegawczość i często intuicję, a spytać nie ma kogo. Jesteśmy jak bogowie: wkraczamy niewidzialni do świata przedstawionego, ale nie mamy wglądu w myśli bohaterów (może na tym polega ich wolność, wolność człowieka…). Przesadziłem trochę, ale podoba mi się ta metafora kontemplowania kina nowohoryzontowego. Piszę te słowa w drodze już będąc, w drodze do Krakowa. W przeciwieństwie do bohaterów Kerouaca zmierzam na wschód. Z pełnym poczuciem obciążeń semantycznych tego słowa. Choć myślę, że podróż, którą odbyłem przez ostatnie 10 dni, także istotną wewnętrzną eksploracją była. I pewnie jeszcze coś o niej napiszę, ponieważ kilka myślątek, co ulatują zbyt szybko, chciałbym jednak zniewolić w zapisane słowa.

sobota, 28 lipca 2012

Naga prawda Seidla

W gazecie festiwalowej wyczytałem, że do zrozumienia Seidla potrzebna jest znajomość realiów panujących we współczesnej Austrii. Nie znam ich (poza koszmarem sprzed kilka lat związanym z wieloletnim ukrywaniem córki przez ojca w podziemiach swego domu i związanymi z tym szokującymi okolicznościami [to znaczy regularne stosunki seksualne, dzieci – wnuki? – i niewiedza żony o całym zdarzeniu…] tylko tyle wiem, czy aż tyle? bo to zdarzenie akurat sporo wyjaśnia, jeśli chodzi o charakter filmów Seidla i jeśli można je traktować jako figurę społeczeństwa [i tu wielu może mi zarzucić nadużycie], to oznaczałoby to, że mamy do czynienia z monumentalną hipokryzją i charakteryzującą się niewyobrażalną ciemnością treści nieświadomych), a utwory tego reżysera przemawiają do mnie bardzo bezpośrednio. Jest on zdecydowanie bardziej uniwersalny, niż wydaje się to autorce tegoż komentarza. Dawno temu oglądałem „Upały” i nawet o nich napisałem; tutaj dwa filmy: wspomniany już w jakimś wcześniejszym wpisie „Import/export” oraz „Raj. Miłość” (znowu miłość i znowu Afryka, ale nie ona tym razem zdecydowała o moim wyborze repertuaru). W wypadku tego reżysera warto napomknąć o banalnym problemie związanym ze stwierdzeniem „film mi się podobał”. Bo co to znaczy? Przecież te filmy nie mogą się podobać, prezentują wizję świata odstręczającą, trudno polubić bohaterów, a jeżeli się z nimi utożsamimy, to jest to zwierciadło policzkujące patrzącego: zwierciadełko, zwierciadełko powiedz przecie, kto najbardziej żenujący jest w tym świecie?... Tak, jest to przykład dzieła (to znaczy wszystkie trzy mi znane filmy Seidla) w wypadku którego słowa „podobało mi się” nie oznaczają tradycyjnie pojmowanego piękna. Doceniamy w tego rodzaju utworach trafność diagnozy, sprowokowanie do dyskusji, spolaryzowanie opinii odbiorców, ale także to, że pozostają w głowie, wpływają na widzenie świata (nie wiem, czy to dobrze), rodzą bezsenność – tak, są to bardzo swoiste kryteria estetyczne. O takich filmach mówi się ‘trudne’, ale znowu: trudność nie polega na tym, że nie rozumiemy, co dzieje się na ekranie, ‘trudne’ nie oznacza ‘erudycyjne’, lecz wytrącające z radosnej koleiny codzienności. Można się z diagnozą Seidla nie zgadzać, ale nie można jej zbagatelizować. A jaka ona jest? Jest to świat, w którym rządzi pogarda, wyobcowanie, samotność, złudne marzenia i nadzieje. Dwie sceny z tych dwu filmów szczególnie mi zapadły (tym bardziej, że są bardzo podobne). W „Import/export” Austriak przebywający chwilowo na Ukrainie w sposób niezwykle agresywny poniża młodą dziewczynę (prostytutkę?), która poszła z nim do pokoju hotelowego. Oczywiście daje sobie do tego prawo, bo ma pieniądze (to znaczy w Austrii jest taki sobie przeciętny, ale na Ukrainie jest bogaczem – to oczywiście znaczące bardzo), pochodzi z Zachodu, dziewczyna nie zna niemieckiego (więc głupia), no i jest facetem (to też ma znaczenie, bo taki typ macho). Dziewczyna oczywiście pokornie wykonuje wszystkie polecenia swego pana i władcy. Ale gdy już ma dojść do stosunku, to okazuje się, że ten prawdziwy mężczyzna niestety nie może. W „Raju…” grupa turystek z Austrii przebywająca w Kenii w podobny sposób zabawia się z Murzynem (zrobione jest to w taki sposób, ze widownia co rusz ma niezły ubaw, ja siedziałem porażony). To są takie sceny, które w moim przekonaniu odzwierciedlają istotę stosunków międzyludzkich w tym świecie. Wyolbrzymione? Być może, być może… Filmy te z takich scen (choć może nie aż tak drastycznych zawsze) niemal w całości są zbudowane. W jednej z rozmów po którymś z tych filmów usłyszałem zarzut, że Seidl robi swoje filmy w taki sposób, że nie wiadomo, jaki jest jego stosunek do ludzi, o których opowiada (z tym że bardziej tu chodziło o takich bohaterów jak np. pacjenci hospicjum drastycznie ukazani „W „Import…” czy też niepełnosprawni umysłowo w „Raj…”) – i stąd czasami pojawiający się śmiech na widowni w mało stosownych momentach. Ale na tym polega chyba istota oddziaływania tych filmów; trochę jak w obozowej prozie Borowskiego – chłód i behawioryzm mają wyzwolić wrażliwość moralną w odbiorcy;; jeśli ona się nie pojawia, to jest to tym okrutniejsza prawda o świecie, w którym żyjemy. Seidla robi swoje filmy w konwencji dokumentu, ale zdjęcia są bardzo statyczne, kamera raczej na statywie ciągle, kadry przemyślane, obrazy trwające wystarczająco długo, by wejść w tę przestrzeń – więc co jest z dokumentu? – surowa rzeczywistość, naturalne postaci zwykłych ludzi. To różni te filmy od „Miłości” (oj dzieje się w tej sztuce Austrii, pozazdrościć) – u Seidla mamy do czynienia z człowiekiem z sąsiedztwa (już nie napiszę, że to my jesteśmy, ale….). Są to bohaterowie borykający się z problemami nam znanymi: to jest pielęgniarka z Ukrainy, która nie dostaje na czas pensji, bezrobotny Austriak po uszy zadłużony, wychowawczyni dzieci niepełnosprawnych umysłowo, sprzątaczki… I te wnętrza (szczególnie w „Import/export” [który zresztą uważam za najlepszy film Seidla z tych, które oglądałem]) w blokowiskach nie bardzo odbiegające od tego co znamy (i mimo że w Austrii to nie ma czego zazdrościć). To powoduje, że słowo ‘prawda’ pojawia się w opisie tej rzeczywistości. I to jest kolejna ciekawa sprawa: Dlaczego, gdy mamy do czynienia z ubóstwem i brzydotą, to jesteśmy skłonni bardziej uznać realia filmu za wiarygodne, a jak już jest ładniej czy wręcz wysmakowanie („Miłość”), to już rodzi się dystans (we mnie). Może dlatego, że, ja przynajmniej, z problemami ludzi dużo bogatszych ode mnie nie w pełni potrafię się utożsamić? (ale przecież u Antonioniego dominują wyższe sfery,, więc to nie do końca musi tak być…). Wiele w tych filmach nagości, ale ciała są brzydkie a ludzie kopulują. Wprawdzie w „Raju….” bohaterka daje wyraz swemu marzeniu o prawdziwej miłości, ale zbyt łatwo daje się oszukać prostytuującemu się Murzynowi; w pewnym momencie wchodzi wręcz w tę grę złudzeń, bardzo chce być oszukiwana. I pewnie sex nie jest celem samym w sobie dla niej, nie – ona pozwala sobie się łudzić, że sex jest przejawem prawdziwego uczucia. Pragnienie ciepła może być źródłem ogromnego poniżenia i samozakłamania; chyba rzeczywiście lepiej już być cynikiem, zneutralizowanym na cieplejsze pragnienia (albo przynajmniej niepozwalającym tym pragnieniom – bo jak są, to i będą - na dążenie za wszelką cenę do spełnienia). Wydaje się, że światem tym rządzą surowe Freudowskie libido i Adlerowska wola mocy. Czy to Seidl odziera ludzi z godności? Czy, wręcz przeciwnie, pokazuje, jak my to skutecznie i z zamiłowaniem czynimy? (Czy może to dzieło widzów śmiejących się w dziwnych momentach?). Można by tu jeszcze wejść w dyskurs postkolonialny i pewnie do tego wątku przy jakiejś okazji powrócę. Warto jednak znaczyć, że stosunek europejskich turystek do kenijskich tubylców jest kolejnym przykładem sytuacji, w której bohaterowie dają wyraz swej pogardzie wobec każdego, kto jest Inny a tym bardziej, w ich przekonaniu gorszy, bo od nich jakoś uzależniony. No i jeszcze pytanie, w jakim stopniu sam Seidl podtrzymuje ten układ każąc czarnoskórym odgrywać takie role w swoim filmie…

piątek, 27 lipca 2012

Gdy wypuszczasz ptaka

Na takie filmy chyba przede wszystkim przyjechałem do Wrocławia. „Niebieski ptak” (r. Gust Van den Berghe; film belgijsko-francuski, ale akcja w Afryce dlatego… co nie znaczy, że on jakiś genialny jest, nie - ale ten klimat...). I znowu gdzieś w Afryce, ale tym razem, w przeciwieństwie do „Wiedźmy wojny” nie mamy do czynienia, w końcu z żadną wojną, a z inspirowaną Maeterlinckiem opowieścią o dwójce murzyńskich dzieci; o jednym dniu, być może jednym z najważniejszych, ponieważ wieczorem okazuje się, że koszule, które jeszcze rano były na nie dobre, są za małe. Coś w ciągu tego dnia się wydarzyć musiało, co spowodowało, że nie są już tymi samymi dziećmi,, ale nie są też oczywiście jeszcze dorośli – może nawet nie chcą być tacy: bohaterka – Tene w pewnym momencie prosi brata – Bafiokadię, by nie stał się taki sam, jak mężczyźni, którzy doroślejąc zaprzestają poszukiwania niebieskiego ptaka i koncentrują się na doświadczaniu ziemskich bardzo przyjemności. Choć to, czy jednak w tym dniu nie uświadomili sobie tego, że bycie jednak dorosłym właśnie w takim wydaniu, koniecznością się staje w pewnym momencie, nie jest takie oczywiste (w tym wypadku wszelkie nieoczywistości doskonale współgrają z atmosferą symbolizmu Maeterlincka pełnego sugestii i niedopowiedzeń). „Jeżeli wypuszczasz ptaka, to nie dziw się, że on odlatuje” – żegnamy się z błękitnym uniesieniem na własne życzenie i być może (być może!) coś takiego w tym dniu pełnym zdarzeń pozbawionych zdarzeń się stało. Niemal wszystko na ekranie w tym filmie dzieje się w płaszczyźnie horyzontalnej: pojedynczy bohaterowie przemieszczają się w ogromnej przestrzeni po drogach z lewej na prawo i prawej na lewo, kamera ich subtelnie śledzi leniwym ruchem wzdłuż horyzontu. Rzadko kiedy mamy do czynienia z przemieszczaniem się w płaszczyźnie wertykalnej: gdy ojciec jedzie z trumną znajomej, to zmierza drogą na wzniesienie tak jakby wznosił się do nieba (ujęcie kończy się w poświacie u szczytu kadru), gdy dzieci pod koniec postanawiają wrócić do domu (padają wtedy wyżej przytoczone słowa), to najpierw zmierzają w górę ku morzu (ale kończy się ich droga gdzieś w połowie kadru). A wszystko oczywiście w niebieskiej tonacji przypominającej mi barwy, które widziałem rok temu w Portugalii w lesie w miejscach, w których szalał pożar. Spalona ziemia? Czy pełna oniryzmu przestrzeń afrykańskiej sawanny, w której dzieci (znowu romantyzm: nieskażone, otwarte na drugą przestrzeń) spotykają zmarłych dziadków, uosobioną naturę (drzewa) i nienarodzone jeszcze dzieci szykujące się do przyjścia na świat ma coś wspólnego z ogniem? Pewnie nie. Ale tego rodzaju motywy bywają kłopotliwe dla mnie zawsze, trudno znaleźć takie środki wyrazu, by nie ośmieszyć tematu (łatwiej wydaje mi się jest w teatrze, mamy w nim do czynienia z paktem między twórcą a widzem pozwalającym na zdecydowanie bardziej konwencjonalne rozwiązania). W „Wiedźmie wojny” duchy to pomalowane siną farbą (może cienką warstwą błota) realne postaci wyglądające nieco niesamowicie i widoczne tylko dla głównej bohaterki; w tym filmie nie mamy do czynienia z żadnymi zabiegami: duchy, drzewa, nienarodzone dzieci są równie realne jak pozostałe elementy świata przedstawionego. Bo dla dzieci są przecież takim właśnie realnym bardzo składnikiem tego świata, nie dziwi ich obecność drugiej przestrzeni. Wiele dwuznaczności rozgrywa się także w dialogu (zminimalizowanym jak wszystko w tym filmie, poza szeroką perspektywą pejzażu, który jednak także jest bardzo ogołocony, ascetyczny): „- Dobrze, że cię usłyszałem. – Dobrze, że cię zobaczyłam. – Nie ma się czego bać. – Droga jest pełna wertepów. – Dokąd jedziemy?” Tego rodzaju teksty mają oczywiście dosłowne znaczenie w konkretnym kontekście tego filmu, ale można je także czytać w oderwaniu od niego, tym bardziej, że rozmowa prowadzona podczas jazdy dwójki bohaterów na motorze kończy się śmiercią kobiety. Lubię taki klimat. Lubię sceny, w których kamera dotyka czasu, gdy obserwuje dzieci snujące się wśród wysokich traw, oddala się, ogarnia nieskończone przestrzenie błękitnej sawanny, zaczyna śledzić krążącego po niebie ptaka, by pozostawić go na pustym niebie. Nic się nie dzieje, ludzie wychodzą a z głośników dolatuje delikatna muza wygrywana na gongach (dzwonach?). To lubię… „Gdy wypuszczasz ptaka, nie dziw się, że odlatuje” (uf, zdążyłem przed następnym seansem).

Miłość, oczywiście, że miłość...?

Miłość, oczywiście, że miłość – powiedział Tadek do Marii w opowiadaniu Borowskiego „Pożegnanie z Marią”. Wyraził w ten sposób przekonanie, że niezależnie od grozy otaczającej ich rzeczywistości tym, co jest w stanie ocalić człowieka, jest właśnie miłość. Co niektórzy być może pamiętają, jak to się skończyło, co stało się z tą wiarą bohatera i autora (wbrew pozorom odpowiedź nie jest oczywista, ale nie będziemy tego wątku ciągnęli). Słowa Tadka przytoczyłem, gdyż świetnie odzwierciedlają sens najważniejszego filmu z tych, które dziś obejrzałem. „Miłość” Michaela Hanekego… Jakiś taki dysonans chyba się rodzi w tym momencie w stosunku do tego, o czym wczoraj pisałem. Ale to chyba tak jest z tym moim pobytem na festiwalu jak w filmie „Holy Motors” Leosa Caraxa. O filmie jeszcze nie pisałem (i nie wiem, czy napiszę, lecz na pewno czasami będę go przywoływał). Jedna z możliwych interpretacji tego niezwykle wykoncypowanego i niejednoznacznego dzieła odwoływać się może do stanu naszej psychiki w momencie, gdy tak jak w czasie festiwalu przechodzimy z sali do sali, a w każdej z nich oglądamy zupełnie inny film. I załóżmy, że za każdym razem identyfikujemy się jakoś z bohaterem (bo miłośnikami kina jesteśmy a nie zintelektualizowanymi komentatorami) – co wtedy się dzieje w głowie: na jednej z sal wyzbywamy się wiary w jakiekolwiek wyższe uczucia, na sąsiedniej zaś, trzy godziny później, kreujemy w sobie przekonanie, że miłość jest wyznacznikiem godności człowieka. Uprościłem to nieco na potrzeby wytłumaczenia tytułu postu, bo przecież z filmu „Za wzgórzami” wcale nie wyciągamy wniosków w stylu: uczucia ziemskie są absurdalne, wręcz przeciwnie – dziwimy się (to znaczy ja się dziwię), że bohaterka się im opiera. A jedyną rzeczą przeze mnie podaną w wątpliwość to metafizyczne źródło miłości. To tyle jeśli chodzi o wytłumaczenie się ze sprzecznych, sąsiadujących ze sobą tytułów postów (choć jeżeli ktoś wyciągnie z tego taki wniosek, że jestem cholernie niestabilny emocjonalnie, to nie będę z nim polemizował, a wręcz zgodzę się z taką konkluzją).
Już pierwsze sceny tego niezwykle klarownego, kameralnego i wyważonego filmu Hanekego wyzwoliły we mnie szereg osobistych emocji. Przyglądałem się krzątającym się po mieszkaniu dwójce starych ludzi, przysłuchiwałem się temu, jak do siebie się (dużo tego ‘się’) zwracają, podpatrywałem ich gesty i żal jakiś… ostatni ludzie, których mogłem w takich sytuacjach obserwować to moi dziadkowie (babcia zmarła pół roku po dziadku) i więcej już w mojej najbliższej rodzinie to się nie zdarzyło (i pewnie nie zdarzy). W ich relacji (i teraz do filmu wracam, choć nie jest to oczywiste) nie metafizyczna motywacja uczucia była istotna a stworzona przez kilka ładnych dziesięcioleci symbioza, na którą gdzieś tam w młodości składała się fascynacja erotyczna a później stopniowo budowana przyjaźń, szacunek i zrozumienie – i choć to banalne jest, to bez tego nie można dotknąć tego filmu, tym bardziej, że uczucia te są ciche bardzo i subtelne. Haneke nie krzyczy – Haneke mówi szeptem. To wstęp był tylko, ale ja już w tym momencie kupiony byłem i wiedziałem, że mało oryginalny będę, bo znajdę się wśród ogromnego grona tych, którzy oczarowani wyszli z tego obrazu (w tym w wypadku to określenie jak najbardziej pasuje, ponieważ mamy do czynienia z bardzo statycznym, powolnie rejestrującym czas [czyli to, co misie, czyli ja, lubią tu najbardziej] obrazem właśnie). Z tym, że większość ma na ustach swoiste podsumowanie po wyjściu z kina: „to co, teraz to tylko na wódkę iść” a ja i owszem mogę (niemal zawsze i specjalnej motywacji nie potrzebuję), ale wcale na ponuro bym się z tej okazji nie upijał. Uważam, ze ten film niezwykle budujący jest mimo ciężaru, który pozostawia na tak zwanej duszy. Nie będę wchodził w szczegóły, bo ten film pewnie każdy zobaczy, ale heroizm, z jakim Georges zmaga się z śmiertelną chorobą swojej żony, jak walczy o godność jej umierania, jak przeciwstawia się pozornie dobrym radom najbliższych świadczy o sile tytułowej Miłości. Kilka dni temu obejrzałem film Ulricha Seidla „Import/Export” (także jeszcze o nim nie pisałem – coraz trudniej się ogarnąć i sensowną wypowiedź sklecić; wprawdzie koniec zbliża się wielkimi krokami, ale z żalem a nie z ulgą to się łączy…). Jednym z miejsc, w którym rozgrywa się akcja tego filmu, jest oddział paliatywny w szpitalu. I jest to porażający obraz odzierania człowieka z godności ludzkiej (zresztą jest to moim zdaniem zasadniczy temat całego utworu, bohaterowie wykorzystują każdą okazję, by poniżyć drugiego człowieka, by ogołocić go właśnie z godności – w imię czego? poczucia własnej satysfakcji?). Seidl jest znany ze swego chłodnego stylu dokumentacyjnego, który w tym filmie dodatkowo wzmacnia ostrość portretu człowieka, który zatracił wszelkie powody ku temu, by tak się mianować. Na taki oddział co niektórzy chcieliby wysłać Anne (bez komentarza), bohaterkę „Miłości”. No i oczywiście powinna się pojawić dyskusja po ogólnopolskiej premierze na temat eutanazji, właśnie w kontekście walki o ludzką godność. Chciałbym mieć w takiej chwili obok siebie takiego Georgesa nie po to, by się mną opiekował, lecz by spełnił takie życzenie, jakie miała Anne, gdy jeszcze była świadoma, ale jednocześnie na tyle mądra, że wiedziała, jak to się skończy. Może nie powinienem, by nie obniżać rangi dzieła Hanekego, ale jednak przywołam jedno z mych skojarzeń: film wywołał mi z pamięci Bergmana z okresu „Szeptów i krzyków”; to samo zmaganie z cierpieniem najbliższych, bardzo trudne i wyzwalające nieprzewidziane reakcje; tylko Haneke chyba jest łatwiejszy. Festiwalowe realia spowodowały, że po krótkiej przerwie musiałem (no dobra – chciałem, mogłem iść przecież na spacer, a znowu pięć filmów obejrzałem i o trzech nie wspomnę słowem; przynajmniej dzisiaj, to znaczy teraz, bo znowu jest grubo po północy… ech, podoba mi się ten rytm życia…i ten filmowy płomień w głowie) obejrzeć film także o tematyce miłosnej, lecz zupełnie inny. Choćby dlatego, że dotyczył ludzi młodych. „Nasze dzieci” Joachima Lafosse’a ukazują, jak zakochani ludzie z czasem zaczynają się rozmijać i niestety nie prowadzi to do ich rozstania (jakiekolwiek by nie były skojarzenia z genialnym dziełem Asghara Farhadiego z roku ubiegłego). Ono pewnie nie było możliwe, bo oni się kochali… no i właśnie: Mounir kocha żonę, ale nie zauważa, że jego przywiązanie do Pingeta i wynikające z tego decyzje doprowadzają Muriellę do choroby psychicznej. Trudno sobie wyobrazić, żeby ta para mogła się rozstać, właśnie ze względu na miłość, ale to ten fakt doprowadza do tragedii. Oczywiście wyjściem nie jest rozstanie, rozwiązanie tkwi w porozumieniu (w notce do filmu takie proste zdanko: „nie wystarczy na siebie patrzeć – trzeba siebie widzieć”; niby oczywiste, a jakie rzadkie). Oczywiście co niektórzy mogliby stwierdzić, że nie ma to nic wspólnego z miłością, że Mounir nie kochał, skoro nie dostrzegał narastającego problemu. Może. Nie wiem, co to jest miłość. Lecz film Hanekego przypomniał mi, że bywają takie więzi międzyludzkie, które bardzo pomagają. A to, co nazywamy miłością, często szkód wiele przynosi. Może źle nazywamy…ale jak zwał tak zwał… (chyba tytuł tego wpisu jest nietrafiony jednak, więc znak zapytania do niego dodam:-))

czwartek, 26 lipca 2012

Trzeba zabić tę miłość

Trzeba zabić tę miłość – tak, tak brzmiał tytuł słynnego polskiego filmu sprzed lat; przyszedł mi on do głowy (tytuł, nie film), gdy myślałem nad dziełem „Za wzgórzami” Cristiana Mungiu (Rumunia – ten od „Cztery miesiące, trzy tygodnie i dwa dni”). Czegoś trzeba się chwycić, znaleźć jakieś ładne uogólnienie, a jest z tym coraz gorzej (wczoraj półmetek festiwalu minąłem i coraz trudniej złapać dystans, by jakąś refleksję sformułować, trans narasta, mózg zlasowany, rytm fikcji i obrazu zdominował psyche i oczywistym jest fakt, że tylko o niektórych filmach zdołam coś napisać – a później jedynie ku własnej pamięci wypiszę sobie wszystkie obejrzane przeze mnie tytuły, by za pół roku przekonać się, czy cokolwiek z nich pamiętam). I gdy szukałem kolejnego wytrychu do zagadki tego filmu pomyślałem sobie, że ten, z Jankowską-Cieślak, może jakoś uruchomić sensowny tok myślątek. Prowincja Rumunii (znowu prowincja, ona jakoś tak nowohoryzontowa jest). Monastyr. I konflikt miłości ziemskiej i niebiańskiej ukazany w specyficznie bardzo sposób. Zresztą obraz monastyru także odbiegający od moich wyobrażeń, bo to po prostu oddalone od małego miasteczka (jest stacja i szpital, sierociniec, z którego pochodzą dwie bohaterki i który wspomagany jest regularnie przez monastyr) nieco większe gospodarstwo prowadzone przez pracowite zakonnice, którym przewodzi charyzmatyczny ksiądz (oj, popadam w ton recenzji). Bohaterki w dzieciństwie mieszkały w jednym pokoju w sierocińcu i łączyło je głębokie uczucie (nie jest dopowiedziane, jak głębokie, ale pewien klimat dwuznaczności kilkakrotnie się pojawia, co, zważywszy, że jedna z nich jest zakonnicą [ładną zresztą bardzo], nie jest bez znaczenia). Film rozpoczyna się klasycznie bardzo: pewna, domyślamy się harmonijna i ustabilizowana, sytuacja w monastyrze zostaje zakłócona przez odwiedziny przyjaciółki. Okazuje się, że jest ona w stanie zrobić chyba wszystko, by odzyskać Voichitę, którą chroniła przed złem tego świata jeszcze w sierocińcu (bo Alina wygląda na taką , która pod skrzydłami księdza skryła się przede wszystkim przed światem i jego problemami – i to już jest pewnie problem, który warto zasygnalizować: jakie są motywacje tych, którzy wybierają tego rodzaju życie, a ponieważ często wspominam o analogicznych [nie z klasztorem ale z samotnością związanych] ciągotach [choć sam nie wierzę, że leżałoby to w mej naturze, potrzebuję ucieczki i gawry może częściej niż inni, może nawet i bardzo często – ale świat jest także często źródłem mej radości i satysfakcji], to mielibyśmy do czynienia z kolejnym zwierciadłem, w którym mógłbym się przejrzeć [choć kobietą nie jestem, jak kiedyś stwierdziłem wkraczając do pierwszej klasy oczekującej zgoła zupełnie kogoś innego]): jest w stanie nawet wstąpić do klasztoru, by w ten sposób bezpośrednio wpływać na przyjaciółkę (ukochaną? – podobną wątpliwość ma także Ksiądz [dlaczego ksiądz, skoro to monastyr? Chyba mam jakieś braki w wiedzy], bo nie w pełni jest przekonany, ze Alina na spowiedzi była całkowicie szczera). Miłość bez granic, miłość narkotyczna, poczucie, że bez tej drugiej osoby życie całkowicie ale to całkowicie pozbawione jest sensu (to romantyzm oczywiście) – zawsze, gdy coś takiego oglądam, to mam poczucie, że to jednak bardziej stan chorobowy jest a nie metafizyka (bo w życiu nie ma czegoś takiego moim zdaniem), że to jest robota dla psychologa (psychiatry) bądź czasu i kolejnych doświadczeń, które prędzej czy później przychodzą i wtedy okazuje się, że coś, co nas obezwładniało (czasami długo bardzo), nie ma kompletnie znaczenia pozostawiając za sobą jedynie smugę melancholii. W filmie dochodzi do egzorcyzmów i stąd tytuł tego wpisu, wprawdzie Ksiądz walczy z Szatanem, ale w rzeczywistości jest nim uczucie Aliny do Voichity. Cristian Mungiu zdaje się wierzyć w moc tego uczucia, bo Voichita woli tego Szatana i śmierć niż wiarę, która oddala ją od realnego doświadczenia miłości. Widzę w tym filmie dwie antynomie: o pierwszej już wspomniałem, to miłość Aliny do Voichity a uczucie (jakiekolwiek by nie było, i jakkolwiek byłoby motywowane) do Chrystusa; druga to właśnie ta pomiędzy świecką a religijną metodą leczenia duszy. Choć ta druga pewnie nie w pełni jest antynomią i znalazłoby się wiele punktów wspólnych, choćby cel, czyli przywrócenie wewnętrznej harmonii i spokoju (niezależnie od tego, jak są one definiowane w obu tych przypadkach). I można by jeszcze kilka rzeczy, ale… Obejrzałem wczoraj (już jest po północy) znowu pięć filmów a o jednym jedynie kilka słów zdołałem. A chciałoby się co nieco jeszcze. Może nie o „Podwójnych śladach)” (Isaca Lacusty), bo zawiedziony byłem (choć gdybym zaczął pisać, to może zaczęłyby mi się jakieś sensy wyłaniać, bo temu przecież moje pisanie służy, nie o „Od czwartku do niedzieli” (Domini Sotomayor Castillo - Chile), ponieważ cenię pomysł (historia wyjazdu rodzinki postrzegana oczyma córki, która nie wszystko rozumie i różnie może budować świat znaczeń – temat jak najbardziej mi bliski, bo dotyczący źródeł naszego przekonania co do tego, co jest prawdą o tym świecie; a ładnie można to pokazać na przykładzie dzieci właśnie: jak bardzo ich ograniczona wiedza [romantycy by stwierdzili niespaczona przez wychowanie] o świecie wpływa na ich wyobrażenie o prawdzie; oczywiście nie uważam, żeby to był problem dzieci, wszyscy go mamy – kiepsko jest tylko wtedy, gdy sobie z tego nie zdajemy sprawy i na podstawie dość miernych przesłanek[choć nam się może wydawać, że są tzw. faktami] formułujemy niepodważalne sądy śmiertelnie poważnym tonem), ale nie został on w pełni wykorzystany a szkoda; nie o „Człowieku nie będącym ptakiem”, bo o Dusanie Makavejevie może jeszcze napiszę. Ale może uda mi się sklecić kilka słów na temat dokumentu (sekcja „Filmy o sztuce” bardzo interesująca) „Jutro” Andreia Gryazeva (Rosja). Bohaterem tego filmu jest grupa artystyczna (i już tu mam wątpliwości) o nazwie „Wojna”, która kilka lat temu sporo zamieszania w Rosji wywołała. A ja miałem sporo wątpliwości starego ramola: czy akcje w stylu okradania sklepów (i później spożywanie zawłaszczonych produktów) są sztuką? czy wandalizm w stylu niszczenia cudzych samochodów jest jeszcze sztuką? czy wciąganie w te akcje kończące się interwencją policji dwuletniego dziecka jest moralnie uzasadnione? gdzie są granice pomiędzy przestępstwem a sztuką? A grupa była w tym roku jednym z kuratorów na Berlinale, czyli są uznani na świecie. Powiem szczerze (napiszę), że mimo wszystko bardziej niż tego rodzaju pytania o definicję sztuki interesuje mnie to, co działo się pomiędzy Aliną i Voichitą i choć z taką pewnością wypowiedziałem się na temat mojego sceptycyzmu co do istnienia takich uczuć (a nie stanów patologicznych), to cały czas świat obserwuję i czekam aż mnie zaskoczy….

wtorek, 24 lipca 2012

Zmora filologa



W trakcie festiwalu NH oglądam filmy pochodzące z bardzo odległych często krain. Co się z tym wiąże: z różnych obszarów kulturowych. Nieznajomość kontekstu bardzo utrudnia czytanie tych obrazów, a przecież tak często chwalimy także tak zwany odbiór spontaniczny, bezpośredni - naiwny. Nie ma czegoś takiego. Zawsze klucz jakiś zastosować trzeba, by móc zacząć werbalizować swe wrażenia. Chyba że sprowadzimy wszystko do prostego streszczenia kolejnych scen, co po pierwsze nudne a po drugie także z wyborem interpretacyjnym (wiem, że ten wstęp dla niefilologa jest nudny a dla człowieka z tej branży kulturowych wyjadaczy - banalny) jest związane. Piszę o tym, ponieważ podczas oglądania różnych ludzkich tworów czasami sztuką zwanych (w tym wypadku filmów oczywiście) włącza mi się taki zapas wytrychów komisarza Gajewskiego; więcej - jestem niespokojny, gdy zbyt długo czekać muszę na jakieś skojarzenie; może być ulotne - byle pozwalało porządkować sensy czyniąc siedzenie w kinie bezpieczniejszym i momentami nawet komfortowym.

I dzisiaj (już wczoraj, bo troszkę mnie zmorzyło wczoraj) takie wrażenie wytrychów miałem przy okazji poszukiwania czegoś, co otworzyć można, podczas oglądania dwóch filmów: "Bitwy w niebie" Carlosa Reygadasa (Meksyk) i "Wiedźmy wojny" Kim Nguyena (poszedłem na ten film, bo to Afryka, a później doczytałem, że reżyser jest Kanadyjczykiem a jego ojciec Wietnamczykiem i że chyba nie ma korzeni afrykańskich, nie zmienia to faktu, że film afrykański był bardzo, przynajmniej dla takiego laika jak ja). Odległe krainy a moje skojarzenia oczywiście bardzo swojskie.

Gdy oglądałem "Bitwę w niebie" w pewnym momencie przypałętało mi się natrętne skojarzenie ze "Zbrodnią i karą". A przesłanki nikłe były bardzo chyba: zbrodniarz (film zaczyna się w momencie, w którym okazało się, że zmarło dziecko, które porwał wraz z żoną - i to w dodatku komuś bliskiemu - dla okupu), walka z sumieniem (to chyba ta tytułowa bitwa albo przynajmniej jakaś jej część), wyznanie winy prostytutce (która nota bene jest córką jego szefa i w sumie uprawia ten najstarszy zawód z nudów chyba...ooo i następnne skojarzenie obłędnej filologicznej głowy: "Piękność dnia" Bunuela...stop!), nakłonienie go przez prostytutkę do wyznania winy... mało to czy dużo? mówi nam to coś czy nie? analogie są, ale są i przecież różnice i to niemałe: żona, która okazuje się bardziej pozbawiona sumienia niż on (ważny wątek religijności meksykańskiej [czy tylko meksykańskiej?], bo jej się wydaje, że wystarczy pójść na pielgrzymkę, by zmyć winę), to Marcos (główny bohater) kocha się w Any i miewa erotyczne marzenia z nią w roli głównej (film na filmwebie zaklasyfikowany jest jako erotyczny, ale jeśli to kogoś skusiło, ostrzegam przed chłodem czy wręcz naturalizmem obecnym w scenach, które decydują o wartości tego rodzaju filmów:-)) i zamiast się zgłosić na policję brutalnie ją morduje (prawdziwa miłość? bo to reakcja na nieodwzajemnioną miłość była...) i następnie dołącza do pielgrzymki, by na kolanach wkroczyć (nieodpowiednie słowo, ale jakiego użyć, by nazwać w aspekcie dokonania wejście na klęczkach?) do bazyliki. I na zakończenie scena, która z Antonionim mi się skojarzyła (o zgrozo!): w zakończeniu "Powiększenia" bohater przygląda się grze w tenisa w wykonaniu mimów i ich sugestywność doprowadza do tego, że zaczyna słyszeć odgłosy odbijanej (nieobecnej oczywiście) piłki (kiedyś w końcu o tym filmie napiszę i tę scenę na pewno zinterpretuję); w "Bitwie..." kilka osób na dzwonnicy aktywizuje ogromny dzwon i nie ma wątpliwości - on powinien wydawać donośny dźwięk, i widzimy ten rozbujany dzwon i widzimy, że serce (!) uderza w płaszcz, ale jest kompletna cisza; wiem, odwrotnie niż u Antonioniego - ale jest podobieństwo (czy nie?). Scena, która w metaforycznym skrócie odzwierciedla problem, który dotyczył bohatera tego filmu: porusza się on w całkowitej ciszy metafizycznej (to jest następna zmora filologa: znajoma, też filolog, gdy rozmawiałem z nią o tym filmie, w formie pytania stwierdziła: ale ten film to taka wielka metafora jest... po wyjściu z kina momentalnie szukamy jakiegoś wyższego [dlaczego wyższego? tak jakby odbieranie dzieła - życia - na poziomie dosłownym, powiedzmy umownie - realnym, było czymś gorszym i uwłaczającym humaniście] poziomu znaczeń, traktować byśmy je chcieli jako metaforę czegoś, a gdy już ją sformułujemy, to czujemy się cholernie dowartościowanymi humanistami; a na marginesie: zgadzam się z tą swoją znajomą, film ten można potraktować jako wielką metaforę właśnie metafizycznego zagubienia człowieka w ogołoconym z wartości świecie współczesnym i potwierdza to także forma tego filmu - właśnie ogołocona; i w ten sposób udowodniłem, że namiętnie ulegam humanistycznym pokusom). I tak, dzięki Dostojewskiemu i Antonioniemu poczułem się bezpiecznie na widowni; pytanie, czy bez nich byłoby równie miło?

Mogłoby chyba być, skoro na "Wiedźmie wojny" było. Akcja filmu rozgrywa się gdziekolwiek w sercu Afryki, którą kojarzymy z permanentnymi wojnami domowymi. Przeciętny człowiek żyjący w oddalonej od centrum wiosce prędzej czy później wciągany jest w wir beznadziejnego bestialstwa. I bardzo często są to dzieci: porywane, narkotyzowane, manipulowane i z karabinem w ręku odzwierciedlające Conradowskie lęki z "Jądra ciemności". I w tym wypadku to uogólnione streszczenie już może być przecież wystarczającym wyjaśnieniem istnienia tego filmu. Oczywiście, także na poziomie bez skojarzeń, mamy do czynienia z indywidualnym i wyjątkowym losem dwójki bohaterów, którzy próbują miłością uciec od Historii (ale tego już streszczać nie będę, zaznaczę jedynie, że ich losem - znowu na poziomie dosłownym - przejmujemy się i znowu wystarczy to, by umotywować istnienie tego filmu). Ale i tak zmora filologiczna wylezie ze mnie. Bohaterka (13 lat) zmuszona jest przez partyzantów do zabicia swoich rodziców (jeśli tego nie zrobi, to oni ją wyręczą, ale w zdecydowanie bardziej okrutny sposób). Trauma ta oraz spożywanie środków halucynogennych prowadzi do tego, że zaczyna widzieć w otaczającym ją świecie duchy (magii, rytuałów, czarów jest w tym filmie sporo i nie ma wątpliwości, że jest to ten poziom znaczeń najtrudniejszy dla nas do odczytania – ale dzięki obecności tego szamańskiego wymiaru atmosfera tej afrykańskiej rzeczywistości staje się Obca, a więc intrygująca i pociągająca filologa do interpretacji; niestety brak czasu i źródeł uniemożliwia mi to, nie mówiąc o tym, że w sytuacji festiwalu każdy film w mentalnym salonie przeznaczonym na refleksję jest gościem przelotnym). Odwiedzają Komonę także i rodzice z żalem i napomnieniem, ale chodzi im o to, że nie pochowała ich. No i z czym nam się to kojarzy? Filolog powie, że z „Antygoną” niepomny na to, że ten obowiązek wobec najbliższych obowiązuje chyba w każdej kulturze. Różnie pewnie bywa w tych kulturach z konsekwencjami wiążącymi się z niewypełnieniem tego obowiązku. W wypadku Komony mamy do czynienia ze specyficznym fatum (czy może przekleństwem, ale z czyjej strony? Rodziców?), które powoduje, że nieszczęście staje się jej wiernym towarzyszem. Ale ponieważ jest w ciąży, to dla dobra dziecka udaje się do swej rodzinnej wyludnionej wioski (wszyscy wymordowani), by dopełnić rytuału. I czy przywołanie „Antygony” ma sens? Na pewno nie jest konieczne, ale dla bywalca naszej kultury staje się dobrym drogowskazem, dzięki któremu zyskuje to, co lubi najbardziej, poczucie sensu. Tak u Sofoklesa jak i Nguyena mamy do czynienia ze swoistym przełomem: pomiędzy światem, którym rządzą bezwzględne zasady o charakterze metafizycznym a tym, w którym zaczynają być one bagatelizowane. Kreon dla racji politycznych zakazuje pochówku zdrajcy, partyzantom chyba w ogóle nie przyszło do głowy, że taka powinność istnieje (a na pewno zostali wychowani w świecie, w którym one obowiązywały) . 

W obydwu utworach racje metafizyczne mimo wszystko biorą górę. Oba dzieła powstały w świecie zanikającego poczucia transcendencji (tak, tak – Ateny w V w. przed Chrystusem w przekonaniu Sofoklesa stawały się coraz mniej religijne). Jaki wniosek może płynąć dla filologa, który nie potrafił się oprzeć pokusie i teraz musi jakoś uzasadnić swoje skojarzenia? Że w gruncie rzeczy już co najmniej od 2 500 lat żyjemy w świecie, w którym wydaje się zanikać poczucie transcendencji. I jest to wniosek i optymistyczny i pesymistyczny (i tego wątku już rozwijać nie będę, bo i tak już nieźle zabrnąłem). Ot i tyle z tego humanistycznego nomadyzmu obarczonego skazą skojarzeń (choćby tylko na poziomie licealnym) i poszukiwania znaczeń.

poniedziałek, 23 lipca 2012

Ziemia spragniona woła deszczu

Ziemia spragniona woła deszczu... można by zaintonować, by ująć istotę filmu "Susza" (r.Ewerardo Gonzales, Meksyk). Już zresztą tytuł jest wystarczająco jednoznaczny. I chyba odstraszył wielu, bo była to projekcja, na której najmniej widzów było dotąd (z tych, w których uczestniczyłem; na większości są komplety), i jeszcze niektórzy w trakcie wychodzili. Jeden z najbardziej niedocenionych chyba filmów tutaj. Lubię takie odkrycia, a gdy jeszcze się okazuje, że należę do nielicznych, podnosi mnie to na duchu i dowartościowuje (takie romantyczne pragnienie wyjątkowości, należenia do wąskiej grupy, niekoniecznie elity). Wyszedłem szczerze zauroczony tym dokummentem (coraz częściej ten rodzaj filmów podbija moją wrażliwość, tu we Wrocławiu szczególnie). Coates de Australia w Coahuilii w Meksyku (nikt nie wie, skąd wzięla się nazwa tego miejsca), rancho zamieszkane przez skromnych hodowców bydła między innymi. Ziemia okrutna, życie tu wymaga sporego samozaparcia. Ale jest to ich miejsce.(Na marginesie, tak wakacyjnie, chciałbym małą refleksję na temat podróżowania kojarzącego się z kanikułą. Gdybym nawet miał możliwość znaleźć się w Meksyku, nigdy nie wniknąłbym tak w życie tej osady, nigdy nie miałbym tak pełnego wyobrażenia o życiu w tym miejscu, jak mam po obejrzeniu tego filmu. Wiem, kontrowersyjna bardzo teza, bo patrzę nie swymi oczyma, bo nie oddychałem tym przepełnionym piaskiem powietrzem, bo nie piłem tej filtrowanej błotnistej wody i przede wszystkim nie rozmawiałem z ludźmi. To wszystko prawda. Ale mam w głowie po tych 90 min. bardzo wiele z tego miejsca i wdzięczny jestem, że takie filmy powstają i że są robione w taki sposób - ale o tym już poza nawiasem:-)). Udało się twórcom ukazać ten świat jako symbiotyczną całość. Susza zaczyna się od zamierającej ziemi i stopniowo poprzez łańcuch bytów zaczyna dotyczyć także ludzi, którzy, by ratować życie opuszczają to miejsce, by powrócić, gdy tylko niebo staje się dla tej ziemi łaskawsze. Obserwujemy stopniowe zamieranie wszystkiegoa: coraz wyżej unoszące się pyły, nędzniejące rośliny, słabnące zwierzęta. Tylko ludzie, jak długo tylko mogą, mimo obecności w ich świadomości nadchodzącego końca, ciągle z nadzieją robią, co do nich należy. Przede wszystkim normalnie żyją. Co to znaczy przede wszystkim? Są po stronie życia. Kochają się, wychowują dzieci, rywalizują między sobą, walczą z naturą o byt (jeden z wątków równolegle z innymi prowadzony ukazuje los pary oczekującej na dziecko, ich nadzieje, radość, i niepokój, gdy się okazuje, że płód jest niedokarmiony, że ma za mało wody - a dzieje się to już w momencie, gdy ziemia jałowa zmusza ludzi do opuszczenia domów; inna pozostająca mi w głwie scena rozgrywa się w pustym domostwie [ludzie ci bardzo ubogo żyją, ale nie nędznie], słyszymy poruszającego się po nim człowieka, nie widzimy go i gdy już wydaje się, ze to takie symboliczne odzwierciedlenie braku - w kadrze pojawia się mężczyzna) i obserwując losy mieszkańców mamy wgląd w całą, w gruncie rzeczy radosną, naturę ich egzystencji. Łatwo się domyśleć, że kończy się powrotem mieszkańców do swych domów. I choć znajdują nadjedzone ścierwa zwierząt, to jednocześnie wokół wszystko staje się oznaką odrodzenia. Chciałoby się powiedzieć symbolem, lecz jest to przede wszystkim realność. Co nie znaczy, że ten obraz pozbawiony jest drugiej warstwy znaczeń. Precyzyjnie budowane obrazy pejzażu (filmowanego z epickim rozmachem i słowo 'epicki' jest tu jak najbardziej na miejscu), który ta garstka ludzi uznała za swój dom, co i rusz siłą sugestii każe nam wykraczać poza dosłownośc. I wcale nie chodzi tutaj o to, że koniecznie formułować znaczenia jakieś trzeba, wystarczy poczucie nieokreślone, że dzieje się w tym świecie coś więcej. Oczywiście "Ziemia jałowa" Eliota siedzi gdzieś w tyle czachy, ale ten film opowiadający historię bardzo prostych ludzi, którzy z trudem, ale radzą sobie z oschłą (!) naturą, jest bardzo optymistyczny. Można by wręcz powiedzieć, że napomina, gdyby nie to, że nie ma w nim za krztynę moralizowania. Chciałem więcej o wodzie, bo to i "Bestie z południowych krain" i "Szaleństwo Almayera" i "Czarna krew" (r.Miaoyan Zhang, jeszcze o nim nie pisałem, no i łączy te dwa filmy obraz prowincji, w tym wypadku chińskiej). Może o tej wodzie w innym porządku mi się uda. Tymczasem ...