poniedziałek, 30 lipca 2012

Dzień ostatni i wolność

No i skończyło się. I choć czasami zmęczenie duże było, to żal jakiś… Ale z werdyktem jurorów nie zgadzam się: „Od czwartku do niedzieli” był dla mnie, o czym pisałem, filmem zmarnowanego potencjału i Grand Prix raczej nie… ale tak to już bywa. Być może był to efekt jakiegoś kompromisu: to taki dowód na to, ze kompromis, skądinąd cenny, prowadzić może do średniactwa i przeciętności. Ciekawe ile decyzji na przeróżnych festiwalach w ten sposób jest podejmowanych prowadząc do tego, że publika zachwyca się czymś mało wyrazistym? Ale zostawmy, „Od czwartku….” Też warto zobaczyć. Jaki był ten dzień ostatni? A był interesujący bardzo przyczyniając się do powstania żalu jeszcze większego z powodu końca…. Jakoś tak się przyzwyczaiłem, że we Wrocławiu, jeżeli już pojawia się film o starości lub wręcz o śmierci, to tam jakiś dołujący strasznie dramat rozgrywać się musi (zresztą każdy chyba temat na NH jakoś ciężko wydawało by się musi być potraktowany). Tego też spodziewałem się po „Prostym życiu” (r. Ann Hui, Hongkong). I chyba krótko historię opowiedzianą (bardzo zresztą prosto [nomen omen] i zwyczajnie) muszę sobie przywołać (bo to jeden z tych filmów, których już pewnie nie zobaczę) . Całkiem nieźle sytuowany producent filmowy mieszka z gospodynią, która od 60 lat służy w jego rodzinie. Ah Tao ma wylew i po wyjściu ze szpitala postanawia resztę życia spędzić w domu starców. Roger, wychowany przez nią, otacza ją opieką i jest przy niej (to znaczy bardzo często ją w owym domu starców odwiedza) aż do śmierci. Po obejrzeniu filmów Seidla tego rodzaju sytuacja zaskakuje. Nie tego się spodziewamy. Zresztą nawet pierwsze ujęcia z domu starców troszkę taki odbiór usprawiedliwiają: znowu typowe, mało atrakcyjne obrazy starości, personel na pierwszy rzut oka nieprzyjemny, więc oczekujemy ponownie obrazu poniżenia i utraty godności w momencie, gdy człowiek bezużyteczny się staje. Ale im bardziej w ten świat wkraczamy, tym więcej pojawia się optymizmu: służąca z podziwu godną skromnością i godnością sama nieustannie podkreśla, że niczego od nikogo nie oczekuje i w żadnym momencie nie przywołuje tych 60 lat, by zyskać jakąś pomoc ze strony Rogera i to on, mimo że zaabsorbowany pracą, nieustannie daje dowody swego przywiązania i wręcz miłości (czego nie można było się spodziewać po pierwszych scenach, w których Ah Tao mu usługuje [zachowuje się tak, jakby w ogóle jej nie zauważał, uważa jej obecność za tak oczywistą, że ona wręcz powietrzem się staje – i to znaczące bardzo, bo to, co się dzieje w dalszej części filmu jest dowodem na to, że nieokazywanie uczuć czy wręcz pewien rodzaj dystansu bądź oschłości emocjonalnej nie świadczy o braku uczuć – one są, ale nie na pokaz, kształtują głębsze pokłady osobowości i zaczynają decydować o postępowaniu Rogera wtedy, gdy rzeczywiście to jest potrzebne]). Zaskakuje Roger (chciałoby się, żeby pracodawcy wszystkich krain taki szacunek wykazywali dla kogoś, kto swe życie w bardzo dużym stopniu dla nich poświęcił i nieważne, że to jej praca była, że ktoś jej za to płacił), ale przede wszystkim niezwykle mądra jest postawa Ah Tao: wie, że po pierwszym wylewie przyjdą następne, potrafi łączyć skromność (uważa, że emerytura świadczy o bezużyteczności człowieka – sama tak o tym mówi) z godnością (bardzo wyciszoną w związku z tym, ale dzięki temu bije z niej godna pozazdroszczenia szlachetność), doskonale rozumie i wręcz akceptuje słabości ludzkie i pokusy, którym ulega (świetny wątek jednego z pensjonariuszy w domu starców, który, póki może, stara się korzystać z życia, zapożyczając się u wszystkich, co czasem irytuje Rogera), jeżeli są one źródłem zadowolenia z życia. (Swoją drogą Roger chwilami bywa niejednoznaczny, np. by odzyskać mieszkanie z czasów dzieciństwa wynajmuje zbirów, by wykurzyli ostatniego lokatora – polskie współczesne bardzo realia tego rodzaju postępowanie jednoznacznie każą kwalifikować, ale może dzięki takim sytuacjom, ten obraz nie jest przesłodzony właśnie) Miła to odmiana po szeregu filmów, w których mamy do czynienia albo z obcością, albo bliskością, którą trzeba okupić jakimś nieprzewidywalnym cierpieniem. Po filmach, w których bohaterowie gubią się w otaczającym ich świecie a przede wszystkim we własnym życiu emocjonalnym. Szukają drogi… no właśnie, na zakończenie dwa filmy drogi, bardzo różne jeszcze zdołałem obejrzeć. Dwa filmy, w których ten oczywisty topos pozwala łączyć podróż w realnej bardzo przestrzeni z eksploracją życia wewnętrznego. „W drodze” Kerouaca czytałem 20 lat temu, więc nie mogę się w żaden sposób do książki odwoływać (powszechnie znana jest moja amnezja). Dzięki temu na seansie mogłem siedzieć bez szczególnego obciążenia lekturą (czyli byłem widzem naiwnym, którym pewnie często jestem, aczkolwiek czasami nieskromnie pozwalam sobie myśleć inaczej). Autorem adaptacji jest Walter Salles. Kultowa powieść, film pewnie taki nie będzie, ale wbrew malkontentom muszę przyznać, że z przyjemnością przyglądałem się tej spontanicznej i młodzieńczej bardzo ucieczce od problemów świata tego. Bo myślę, że prawie każdy gdzieś tam kiedyś (a może od czasu do czasu wciąż) tego rodzaju pragniątka posiada. Uciec od odpowiedzialności, zanurzyć się hedonistycznie w czasie, poddać się impulsywnym namiętnościom – kto tego nie spróbował, ten pewnie (taki mi się wydaje) będzie do końca życia krył się w zakamarkach swych myśli ze swymi mało pobożnymi myślątkami nie przyznając się do nich nawet przed sobą. A mitem centralnym jest Dean Moriarty uosabiający istotę tej postawy. Być może w każdym z nas taki ktoś w głębi psyche urzęduje i to on jest odpowiedzialny za te wszystkie chwile, w których rzucić wszystko chcemy niezależnie od konsekwencji; to on jest odpowiedzialny za wszystkie porzucone lub zdradzone przez nas kobiety; to on w piątkową noc nam towarzyszy, gdy zagubić się chcemy w labiryncie uliczek miasta starego (jakiegokolwiek). To on wyznaczył tę drogę, której celem jest tylko doraźna ale jednocześnie nieodpowiedzialna, pozbawiona granic i hamulców, przyjemność; to nie droga doskonalenia (i nie o moralizowanie mi teraz chodzi a o wymowę tego filmu, o jedno z finalnych ujęć, w którym Dean po raz ostatni rozmawia z Salem: mit zdegradowany, kuszący uwodziciel stał się pożałowania godnym żebrakiem) – to wyjście awaryjne z tego świata. Co Sal pewnie zrozumiał… Ale postawa Sala także do pewnych zmitologizowanych postaw się odwołuje. To on przede wszystkim idzie ‘w drogę’, już może nie tak pozbawioną hamulców moralnych (bo on wstydliwy jest i w gruncie rzeczy przyzwoity, można przypuszczać, że po okresie buntu, powróci, niczym każdy przeciętny nastolatek do mieszczańskich pieleszy [co zresztą ma miejsce po każdej jego wędrówce], on nie przekroczy żadnych granic, nie spali za sobą żadnego mostu, nie doświadczy nic takiego, co nie pozwoliłoby mu powrócić do dawnego życia – to w jego losie mogą się przejrzeć wszyscy młodociani wielbiciele Stachury sprawdzający jego egzystencjalne doświadczenia podczas wycieczek krajoznawczych z słuchawkami na uszach i grzecznym SDMem w głowie). Ale jest spełnieniem pragnienia o beztroskiej wędrówce przed siebie bez szczególnej troski o sprawy bytowe. Bo gdy kończą się pieniądze, to zawsze można znaleźć jakąś sezonową pracę, zarobić kilka groszy i ruszyć dalej (spotkałem w swoim życiu kilka osób, które taką wersję swych wakacyjnych wędrówek lubią rozpowszechniać – o sile tego mitu świadczyć może to, że skądinąd wiem, że za żadną robotę ‘’w drodze’ się nie brali). Nic dziwnego, że książka okazała się kultowa, spełnia zastępczo głębokie pragnienia, ale przede wszystkim (choć nie tylko) wieku młodzieńczego. Zupełnie inny charakter ma podróż bohatera filmu „Rok tygrysa” (r. Sebastian Lelio, Chile). Zdecydowanie najsłabszy film z rozpoczęcia (ja go dopiero na zakończenie – taka ładna klamra kompozycyjna ‘mojego’ festiwalu). Film może być odzwierciedleniem powiedzenia „Jeśli nie wiesz, dokąd iść, wróć do miejsca, z którego wyszedłeś”. Zaczyna się od katastrofy (trzęsienie ziemi i tsunami), dzięki któremu bohater może umknąć z więzienia; bywa, że na drogę poszukiwań wolności jesteśmy w stanie się odważyć w momencie egzystencjalnego wstrząsu (bądź jakiegokolwiek życiowego zawirowania), który wytrąca człowieka z kolein oczywistości. Bohater zyskuje trudną wolność (trudną, bo wokół same zgliszcza, a on ukrywać się ciągle musi), ale też traci najbliższych: córkę, żonę, matkę… to też jest wolność… Być może prawdziwa wolność (jeśli coś takiego istnieje; zakładam, ze istnieje i nie mylę jej z anarchią i przyzwoleniem na robienie tego, co mi się w danym momencie zapragnie, to Dean był taki i po pierwsze nie był wolny [sam mówi o swoich uzależnieniach], po drugie zbyt wiele zgliszcz za sobą pozostawił [o dziwo żona i córka chcą, by do nich wrócił a on, ten żebrak, raczej tego nie zrobi – dlaczego?] – ale wróćmy do „…tygrysa”, przydługa ta dygresja do „W drodze”, to tak jakbyśmy szli pisząc z odwróconą do tyłu głową) jest nierozłączna z samotnością (niepotrzebne to ‘być może’). Film składa się w sumie z kilku rozbudowanych scen, które składają się na przypowieść o mierzeniu się człowieka z wolnością. I chyba każdą z tych scen do doświadczenia wewnętrznego odnieść można. No i sporo czasu w lesie też spędza… klucząc, szukając, ukrywając się… Uwalnia zbolałego tygrysa z klatki (jakoś do tytułu odnieść się trzeba), tak jakby stłumioną pierwotność w sobie wypuścić na wolność pragnął; i tygrys, choć wydawało się to nieprawdopodobne, odzyskuje siły, ale tylko po to, by stać się ofiarą myśliwego. Dlaczego „Rok tygrysa”, akcja przecież kilka dni wydaje się trwać? A tygrys to chyba tylko kilka godzin zdołał pożyć na wolności? Może chodzi o to, że symbolem dłuższych partii czasu staje się to wydarzenie, które najistotniejsze dla niego było, nawet, jeżeli trwało tylko chwilę. To zdarzenie promieniuje na całość, nadaje reszcie wydarzeń tonację barwną, w nim jest też źródło światła. Los tygrysa jest zwierciadlanym odbiciem wędrówki bohatera, jej beznadziejności przede wszystkim. Bo prowokuje on swój powrót do więzienia. Nie jest w stanie zmierzyć się z pustką i samotnością. Nie potrafi być tylko ze sobą. Jakkolwiek by nie były opresyjne warunki, do których powraca… Ale, na co dowodem może być następny film („Jajko i kamień” r. Huang Hij, Chiny) opresyjność czy też w ogóle bycie wśród ludzi (nawet wydawałoby się bliskich) nie uwalnia od samotności (co jest oczywiste, opresyjność jest formą relacji międzyludzkich i być może – na pewno – wielu woli wejść w tego rodzaju układy niż być osobno, ale są one zamachem na ludzką godność [idealizuję trochę: bo to tak, jakbym już zupełnie zapomniał o Seidlu i jego człowieku dążącym do dominacji – a przecież to właśnie jest początek opresyjności i w dużym stopniu z Seidlem się zgadzam] i jest to zbyt wysoka cena za bycie niesamemu) . Honggui (ale o tym filmie już rzeczywiście krótko, bo troszku przesadziłem a i film nie do końca zrozumiały był dla mnie; ale czy może on być czytany jako wielka metafora odnosząca się do opresyjnego systemu zniewalającego jednostkę w Chinach? czy jest to już nadinterpretacja filologa dotkniętego zawodową chorobą szukania znaczeń utkanych z powietrza?) jest młodą dziewczyną mieszkającą na odległej chińskiej prowincji (znowu!) i to jej problemy i jej poszukiwanie drugiego człowieka jest w centrum tego typowego nowohoryzontowego (jeśli dobrze skumałem tę ideę) filmu, który szczęśliwie (bo to dobre zwieńczenie tych 10 dni było) stał się ostatnim moim smakołykiem podczas tej wielodniowej uczty. Niewiele o nim potrafię napisać, to jedno z tych dzieł do powieszenia na ścianie (określenie zresztą skrytykowane przez jednego z mych znajomych, który twierdzi, że w filmie to on chce mieć do czynienia z klarowną interesującą akcją, a na ścianie to on se wiesza obrazy; cóż, ja także tego oczekuję od filmów, ale nie wszystkich, źródłem istotnej przyjemności są dla mnie także dzieła (niekoniecznie wielkie), podczas oglądania których zanurzam się w czas pochłaniający przestrzeń [w tym filmie nawet był taki fragment pejzażu, który wyzwolił w mojej głowie myślątko: natura nadgryziona przez czas i człowieka]). My nie do końca wiemy, co bohaterce takiego się przytrafiło (wersji po projekcji było kilka i każda prawdopodobna), bo tak to już jest z tego rodzaju filmami: władca opowieści przenosi nas do tamtego świata, pozwala nam się przyglądać, nie we wszystkich wydarzeniach, które znać byśmy chcieli, możemy uczestniczyć, niektóre wręcz miały miejsce przed naszym przybyciem i musimy się ich domyślać – jak w życiu, a nawet gorzej, bo w nim zawsze ktoś może nam opowiedzieć własną wersję wydarzeń (ale właśnie – własną, o czym często zapominamy i jedną opowieść już jesteśmy skłonni uznać za całą prawdę, szczególnie jeśli opowiadający wystarczająco pewnie i zdecydowanie formułuje swoje sądy [oj, wyczulony ja jestem na takie uproszczenia, tym bardziej, że wielokrotnie ich skutki odczułem – i pewnie jeszcze odczuję – na własnej skórze]) a w tego rodzaju filmach zdani jesteśmy na własną spostrzegawczość i często intuicję, a spytać nie ma kogo. Jesteśmy jak bogowie: wkraczamy niewidzialni do świata przedstawionego, ale nie mamy wglądu w myśli bohaterów (może na tym polega ich wolność, wolność człowieka…). Przesadziłem trochę, ale podoba mi się ta metafora kontemplowania kina nowohoryzontowego. Piszę te słowa w drodze już będąc, w drodze do Krakowa. W przeciwieństwie do bohaterów Kerouaca zmierzam na wschód. Z pełnym poczuciem obciążeń semantycznych tego słowa. Choć myślę, że podróż, którą odbyłem przez ostatnie 10 dni, także istotną wewnętrzną eksploracją była. I pewnie jeszcze coś o niej napiszę, ponieważ kilka myślątek, co ulatują zbyt szybko, chciałbym jednak zniewolić w zapisane słowa.

sobota, 28 lipca 2012

Naga prawda Seidla

W gazecie festiwalowej wyczytałem, że do zrozumienia Seidla potrzebna jest znajomość realiów panujących we współczesnej Austrii. Nie znam ich (poza koszmarem sprzed kilka lat związanym z wieloletnim ukrywaniem córki przez ojca w podziemiach swego domu i związanymi z tym szokującymi okolicznościami [to znaczy regularne stosunki seksualne, dzieci – wnuki? – i niewiedza żony o całym zdarzeniu…] tylko tyle wiem, czy aż tyle? bo to zdarzenie akurat sporo wyjaśnia, jeśli chodzi o charakter filmów Seidla i jeśli można je traktować jako figurę społeczeństwa [i tu wielu może mi zarzucić nadużycie], to oznaczałoby to, że mamy do czynienia z monumentalną hipokryzją i charakteryzującą się niewyobrażalną ciemnością treści nieświadomych), a utwory tego reżysera przemawiają do mnie bardzo bezpośrednio. Jest on zdecydowanie bardziej uniwersalny, niż wydaje się to autorce tegoż komentarza. Dawno temu oglądałem „Upały” i nawet o nich napisałem; tutaj dwa filmy: wspomniany już w jakimś wcześniejszym wpisie „Import/export” oraz „Raj. Miłość” (znowu miłość i znowu Afryka, ale nie ona tym razem zdecydowała o moim wyborze repertuaru). W wypadku tego reżysera warto napomknąć o banalnym problemie związanym ze stwierdzeniem „film mi się podobał”. Bo co to znaczy? Przecież te filmy nie mogą się podobać, prezentują wizję świata odstręczającą, trudno polubić bohaterów, a jeżeli się z nimi utożsamimy, to jest to zwierciadło policzkujące patrzącego: zwierciadełko, zwierciadełko powiedz przecie, kto najbardziej żenujący jest w tym świecie?... Tak, jest to przykład dzieła (to znaczy wszystkie trzy mi znane filmy Seidla) w wypadku którego słowa „podobało mi się” nie oznaczają tradycyjnie pojmowanego piękna. Doceniamy w tego rodzaju utworach trafność diagnozy, sprowokowanie do dyskusji, spolaryzowanie opinii odbiorców, ale także to, że pozostają w głowie, wpływają na widzenie świata (nie wiem, czy to dobrze), rodzą bezsenność – tak, są to bardzo swoiste kryteria estetyczne. O takich filmach mówi się ‘trudne’, ale znowu: trudność nie polega na tym, że nie rozumiemy, co dzieje się na ekranie, ‘trudne’ nie oznacza ‘erudycyjne’, lecz wytrącające z radosnej koleiny codzienności. Można się z diagnozą Seidla nie zgadzać, ale nie można jej zbagatelizować. A jaka ona jest? Jest to świat, w którym rządzi pogarda, wyobcowanie, samotność, złudne marzenia i nadzieje. Dwie sceny z tych dwu filmów szczególnie mi zapadły (tym bardziej, że są bardzo podobne). W „Import/export” Austriak przebywający chwilowo na Ukrainie w sposób niezwykle agresywny poniża młodą dziewczynę (prostytutkę?), która poszła z nim do pokoju hotelowego. Oczywiście daje sobie do tego prawo, bo ma pieniądze (to znaczy w Austrii jest taki sobie przeciętny, ale na Ukrainie jest bogaczem – to oczywiście znaczące bardzo), pochodzi z Zachodu, dziewczyna nie zna niemieckiego (więc głupia), no i jest facetem (to też ma znaczenie, bo taki typ macho). Dziewczyna oczywiście pokornie wykonuje wszystkie polecenia swego pana i władcy. Ale gdy już ma dojść do stosunku, to okazuje się, że ten prawdziwy mężczyzna niestety nie może. W „Raju…” grupa turystek z Austrii przebywająca w Kenii w podobny sposób zabawia się z Murzynem (zrobione jest to w taki sposób, ze widownia co rusz ma niezły ubaw, ja siedziałem porażony). To są takie sceny, które w moim przekonaniu odzwierciedlają istotę stosunków międzyludzkich w tym świecie. Wyolbrzymione? Być może, być może… Filmy te z takich scen (choć może nie aż tak drastycznych zawsze) niemal w całości są zbudowane. W jednej z rozmów po którymś z tych filmów usłyszałem zarzut, że Seidl robi swoje filmy w taki sposób, że nie wiadomo, jaki jest jego stosunek do ludzi, o których opowiada (z tym że bardziej tu chodziło o takich bohaterów jak np. pacjenci hospicjum drastycznie ukazani „W „Import…” czy też niepełnosprawni umysłowo w „Raj…”) – i stąd czasami pojawiający się śmiech na widowni w mało stosownych momentach. Ale na tym polega chyba istota oddziaływania tych filmów; trochę jak w obozowej prozie Borowskiego – chłód i behawioryzm mają wyzwolić wrażliwość moralną w odbiorcy;; jeśli ona się nie pojawia, to jest to tym okrutniejsza prawda o świecie, w którym żyjemy. Seidla robi swoje filmy w konwencji dokumentu, ale zdjęcia są bardzo statyczne, kamera raczej na statywie ciągle, kadry przemyślane, obrazy trwające wystarczająco długo, by wejść w tę przestrzeń – więc co jest z dokumentu? – surowa rzeczywistość, naturalne postaci zwykłych ludzi. To różni te filmy od „Miłości” (oj dzieje się w tej sztuce Austrii, pozazdrościć) – u Seidla mamy do czynienia z człowiekiem z sąsiedztwa (już nie napiszę, że to my jesteśmy, ale….). Są to bohaterowie borykający się z problemami nam znanymi: to jest pielęgniarka z Ukrainy, która nie dostaje na czas pensji, bezrobotny Austriak po uszy zadłużony, wychowawczyni dzieci niepełnosprawnych umysłowo, sprzątaczki… I te wnętrza (szczególnie w „Import/export” [który zresztą uważam za najlepszy film Seidla z tych, które oglądałem]) w blokowiskach nie bardzo odbiegające od tego co znamy (i mimo że w Austrii to nie ma czego zazdrościć). To powoduje, że słowo ‘prawda’ pojawia się w opisie tej rzeczywistości. I to jest kolejna ciekawa sprawa: Dlaczego, gdy mamy do czynienia z ubóstwem i brzydotą, to jesteśmy skłonni bardziej uznać realia filmu za wiarygodne, a jak już jest ładniej czy wręcz wysmakowanie („Miłość”), to już rodzi się dystans (we mnie). Może dlatego, że, ja przynajmniej, z problemami ludzi dużo bogatszych ode mnie nie w pełni potrafię się utożsamić? (ale przecież u Antonioniego dominują wyższe sfery,, więc to nie do końca musi tak być…). Wiele w tych filmach nagości, ale ciała są brzydkie a ludzie kopulują. Wprawdzie w „Raju….” bohaterka daje wyraz swemu marzeniu o prawdziwej miłości, ale zbyt łatwo daje się oszukać prostytuującemu się Murzynowi; w pewnym momencie wchodzi wręcz w tę grę złudzeń, bardzo chce być oszukiwana. I pewnie sex nie jest celem samym w sobie dla niej, nie – ona pozwala sobie się łudzić, że sex jest przejawem prawdziwego uczucia. Pragnienie ciepła może być źródłem ogromnego poniżenia i samozakłamania; chyba rzeczywiście lepiej już być cynikiem, zneutralizowanym na cieplejsze pragnienia (albo przynajmniej niepozwalającym tym pragnieniom – bo jak są, to i będą - na dążenie za wszelką cenę do spełnienia). Wydaje się, że światem tym rządzą surowe Freudowskie libido i Adlerowska wola mocy. Czy to Seidl odziera ludzi z godności? Czy, wręcz przeciwnie, pokazuje, jak my to skutecznie i z zamiłowaniem czynimy? (Czy może to dzieło widzów śmiejących się w dziwnych momentach?). Można by tu jeszcze wejść w dyskurs postkolonialny i pewnie do tego wątku przy jakiejś okazji powrócę. Warto jednak znaczyć, że stosunek europejskich turystek do kenijskich tubylców jest kolejnym przykładem sytuacji, w której bohaterowie dają wyraz swej pogardzie wobec każdego, kto jest Inny a tym bardziej, w ich przekonaniu gorszy, bo od nich jakoś uzależniony. No i jeszcze pytanie, w jakim stopniu sam Seidl podtrzymuje ten układ każąc czarnoskórym odgrywać takie role w swoim filmie…

piątek, 27 lipca 2012

Gdy wypuszczasz ptaka

Na takie filmy chyba przede wszystkim przyjechałem do Wrocławia. „Niebieski ptak” (r. Gust Van den Berghe; film belgijsko-francuski, ale akcja w Afryce dlatego… co nie znaczy, że on jakiś genialny jest, nie - ale ten klimat...). I znowu gdzieś w Afryce, ale tym razem, w przeciwieństwie do „Wiedźmy wojny” nie mamy do czynienia, w końcu z żadną wojną, a z inspirowaną Maeterlinckiem opowieścią o dwójce murzyńskich dzieci; o jednym dniu, być może jednym z najważniejszych, ponieważ wieczorem okazuje się, że koszule, które jeszcze rano były na nie dobre, są za małe. Coś w ciągu tego dnia się wydarzyć musiało, co spowodowało, że nie są już tymi samymi dziećmi,, ale nie są też oczywiście jeszcze dorośli – może nawet nie chcą być tacy: bohaterka – Tene w pewnym momencie prosi brata – Bafiokadię, by nie stał się taki sam, jak mężczyźni, którzy doroślejąc zaprzestają poszukiwania niebieskiego ptaka i koncentrują się na doświadczaniu ziemskich bardzo przyjemności. Choć to, czy jednak w tym dniu nie uświadomili sobie tego, że bycie jednak dorosłym właśnie w takim wydaniu, koniecznością się staje w pewnym momencie, nie jest takie oczywiste (w tym wypadku wszelkie nieoczywistości doskonale współgrają z atmosferą symbolizmu Maeterlincka pełnego sugestii i niedopowiedzeń). „Jeżeli wypuszczasz ptaka, to nie dziw się, że on odlatuje” – żegnamy się z błękitnym uniesieniem na własne życzenie i być może (być może!) coś takiego w tym dniu pełnym zdarzeń pozbawionych zdarzeń się stało. Niemal wszystko na ekranie w tym filmie dzieje się w płaszczyźnie horyzontalnej: pojedynczy bohaterowie przemieszczają się w ogromnej przestrzeni po drogach z lewej na prawo i prawej na lewo, kamera ich subtelnie śledzi leniwym ruchem wzdłuż horyzontu. Rzadko kiedy mamy do czynienia z przemieszczaniem się w płaszczyźnie wertykalnej: gdy ojciec jedzie z trumną znajomej, to zmierza drogą na wzniesienie tak jakby wznosił się do nieba (ujęcie kończy się w poświacie u szczytu kadru), gdy dzieci pod koniec postanawiają wrócić do domu (padają wtedy wyżej przytoczone słowa), to najpierw zmierzają w górę ku morzu (ale kończy się ich droga gdzieś w połowie kadru). A wszystko oczywiście w niebieskiej tonacji przypominającej mi barwy, które widziałem rok temu w Portugalii w lesie w miejscach, w których szalał pożar. Spalona ziemia? Czy pełna oniryzmu przestrzeń afrykańskiej sawanny, w której dzieci (znowu romantyzm: nieskażone, otwarte na drugą przestrzeń) spotykają zmarłych dziadków, uosobioną naturę (drzewa) i nienarodzone jeszcze dzieci szykujące się do przyjścia na świat ma coś wspólnego z ogniem? Pewnie nie. Ale tego rodzaju motywy bywają kłopotliwe dla mnie zawsze, trudno znaleźć takie środki wyrazu, by nie ośmieszyć tematu (łatwiej wydaje mi się jest w teatrze, mamy w nim do czynienia z paktem między twórcą a widzem pozwalającym na zdecydowanie bardziej konwencjonalne rozwiązania). W „Wiedźmie wojny” duchy to pomalowane siną farbą (może cienką warstwą błota) realne postaci wyglądające nieco niesamowicie i widoczne tylko dla głównej bohaterki; w tym filmie nie mamy do czynienia z żadnymi zabiegami: duchy, drzewa, nienarodzone dzieci są równie realne jak pozostałe elementy świata przedstawionego. Bo dla dzieci są przecież takim właśnie realnym bardzo składnikiem tego świata, nie dziwi ich obecność drugiej przestrzeni. Wiele dwuznaczności rozgrywa się także w dialogu (zminimalizowanym jak wszystko w tym filmie, poza szeroką perspektywą pejzażu, który jednak także jest bardzo ogołocony, ascetyczny): „- Dobrze, że cię usłyszałem. – Dobrze, że cię zobaczyłam. – Nie ma się czego bać. – Droga jest pełna wertepów. – Dokąd jedziemy?” Tego rodzaju teksty mają oczywiście dosłowne znaczenie w konkretnym kontekście tego filmu, ale można je także czytać w oderwaniu od niego, tym bardziej, że rozmowa prowadzona podczas jazdy dwójki bohaterów na motorze kończy się śmiercią kobiety. Lubię taki klimat. Lubię sceny, w których kamera dotyka czasu, gdy obserwuje dzieci snujące się wśród wysokich traw, oddala się, ogarnia nieskończone przestrzenie błękitnej sawanny, zaczyna śledzić krążącego po niebie ptaka, by pozostawić go na pustym niebie. Nic się nie dzieje, ludzie wychodzą a z głośników dolatuje delikatna muza wygrywana na gongach (dzwonach?). To lubię… „Gdy wypuszczasz ptaka, nie dziw się, że odlatuje” (uf, zdążyłem przed następnym seansem).

Miłość, oczywiście, że miłość...?

Miłość, oczywiście, że miłość – powiedział Tadek do Marii w opowiadaniu Borowskiego „Pożegnanie z Marią”. Wyraził w ten sposób przekonanie, że niezależnie od grozy otaczającej ich rzeczywistości tym, co jest w stanie ocalić człowieka, jest właśnie miłość. Co niektórzy być może pamiętają, jak to się skończyło, co stało się z tą wiarą bohatera i autora (wbrew pozorom odpowiedź nie jest oczywista, ale nie będziemy tego wątku ciągnęli). Słowa Tadka przytoczyłem, gdyż świetnie odzwierciedlają sens najważniejszego filmu z tych, które dziś obejrzałem. „Miłość” Michaela Hanekego… Jakiś taki dysonans chyba się rodzi w tym momencie w stosunku do tego, o czym wczoraj pisałem. Ale to chyba tak jest z tym moim pobytem na festiwalu jak w filmie „Holy Motors” Leosa Caraxa. O filmie jeszcze nie pisałem (i nie wiem, czy napiszę, lecz na pewno czasami będę go przywoływał). Jedna z możliwych interpretacji tego niezwykle wykoncypowanego i niejednoznacznego dzieła odwoływać się może do stanu naszej psychiki w momencie, gdy tak jak w czasie festiwalu przechodzimy z sali do sali, a w każdej z nich oglądamy zupełnie inny film. I załóżmy, że za każdym razem identyfikujemy się jakoś z bohaterem (bo miłośnikami kina jesteśmy a nie zintelektualizowanymi komentatorami) – co wtedy się dzieje w głowie: na jednej z sal wyzbywamy się wiary w jakiekolwiek wyższe uczucia, na sąsiedniej zaś, trzy godziny później, kreujemy w sobie przekonanie, że miłość jest wyznacznikiem godności człowieka. Uprościłem to nieco na potrzeby wytłumaczenia tytułu postu, bo przecież z filmu „Za wzgórzami” wcale nie wyciągamy wniosków w stylu: uczucia ziemskie są absurdalne, wręcz przeciwnie – dziwimy się (to znaczy ja się dziwię), że bohaterka się im opiera. A jedyną rzeczą przeze mnie podaną w wątpliwość to metafizyczne źródło miłości. To tyle jeśli chodzi o wytłumaczenie się ze sprzecznych, sąsiadujących ze sobą tytułów postów (choć jeżeli ktoś wyciągnie z tego taki wniosek, że jestem cholernie niestabilny emocjonalnie, to nie będę z nim polemizował, a wręcz zgodzę się z taką konkluzją).
Już pierwsze sceny tego niezwykle klarownego, kameralnego i wyważonego filmu Hanekego wyzwoliły we mnie szereg osobistych emocji. Przyglądałem się krzątającym się po mieszkaniu dwójce starych ludzi, przysłuchiwałem się temu, jak do siebie się (dużo tego ‘się’) zwracają, podpatrywałem ich gesty i żal jakiś… ostatni ludzie, których mogłem w takich sytuacjach obserwować to moi dziadkowie (babcia zmarła pół roku po dziadku) i więcej już w mojej najbliższej rodzinie to się nie zdarzyło (i pewnie nie zdarzy). W ich relacji (i teraz do filmu wracam, choć nie jest to oczywiste) nie metafizyczna motywacja uczucia była istotna a stworzona przez kilka ładnych dziesięcioleci symbioza, na którą gdzieś tam w młodości składała się fascynacja erotyczna a później stopniowo budowana przyjaźń, szacunek i zrozumienie – i choć to banalne jest, to bez tego nie można dotknąć tego filmu, tym bardziej, że uczucia te są ciche bardzo i subtelne. Haneke nie krzyczy – Haneke mówi szeptem. To wstęp był tylko, ale ja już w tym momencie kupiony byłem i wiedziałem, że mało oryginalny będę, bo znajdę się wśród ogromnego grona tych, którzy oczarowani wyszli z tego obrazu (w tym w wypadku to określenie jak najbardziej pasuje, ponieważ mamy do czynienia z bardzo statycznym, powolnie rejestrującym czas [czyli to, co misie, czyli ja, lubią tu najbardziej] obrazem właśnie). Z tym, że większość ma na ustach swoiste podsumowanie po wyjściu z kina: „to co, teraz to tylko na wódkę iść” a ja i owszem mogę (niemal zawsze i specjalnej motywacji nie potrzebuję), ale wcale na ponuro bym się z tej okazji nie upijał. Uważam, ze ten film niezwykle budujący jest mimo ciężaru, który pozostawia na tak zwanej duszy. Nie będę wchodził w szczegóły, bo ten film pewnie każdy zobaczy, ale heroizm, z jakim Georges zmaga się z śmiertelną chorobą swojej żony, jak walczy o godność jej umierania, jak przeciwstawia się pozornie dobrym radom najbliższych świadczy o sile tytułowej Miłości. Kilka dni temu obejrzałem film Ulricha Seidla „Import/Export” (także jeszcze o nim nie pisałem – coraz trudniej się ogarnąć i sensowną wypowiedź sklecić; wprawdzie koniec zbliża się wielkimi krokami, ale z żalem a nie z ulgą to się łączy…). Jednym z miejsc, w którym rozgrywa się akcja tego filmu, jest oddział paliatywny w szpitalu. I jest to porażający obraz odzierania człowieka z godności ludzkiej (zresztą jest to moim zdaniem zasadniczy temat całego utworu, bohaterowie wykorzystują każdą okazję, by poniżyć drugiego człowieka, by ogołocić go właśnie z godności – w imię czego? poczucia własnej satysfakcji?). Seidl jest znany ze swego chłodnego stylu dokumentacyjnego, który w tym filmie dodatkowo wzmacnia ostrość portretu człowieka, który zatracił wszelkie powody ku temu, by tak się mianować. Na taki oddział co niektórzy chcieliby wysłać Anne (bez komentarza), bohaterkę „Miłości”. No i oczywiście powinna się pojawić dyskusja po ogólnopolskiej premierze na temat eutanazji, właśnie w kontekście walki o ludzką godność. Chciałbym mieć w takiej chwili obok siebie takiego Georgesa nie po to, by się mną opiekował, lecz by spełnił takie życzenie, jakie miała Anne, gdy jeszcze była świadoma, ale jednocześnie na tyle mądra, że wiedziała, jak to się skończy. Może nie powinienem, by nie obniżać rangi dzieła Hanekego, ale jednak przywołam jedno z mych skojarzeń: film wywołał mi z pamięci Bergmana z okresu „Szeptów i krzyków”; to samo zmaganie z cierpieniem najbliższych, bardzo trudne i wyzwalające nieprzewidziane reakcje; tylko Haneke chyba jest łatwiejszy. Festiwalowe realia spowodowały, że po krótkiej przerwie musiałem (no dobra – chciałem, mogłem iść przecież na spacer, a znowu pięć filmów obejrzałem i o trzech nie wspomnę słowem; przynajmniej dzisiaj, to znaczy teraz, bo znowu jest grubo po północy… ech, podoba mi się ten rytm życia…i ten filmowy płomień w głowie) obejrzeć film także o tematyce miłosnej, lecz zupełnie inny. Choćby dlatego, że dotyczył ludzi młodych. „Nasze dzieci” Joachima Lafosse’a ukazują, jak zakochani ludzie z czasem zaczynają się rozmijać i niestety nie prowadzi to do ich rozstania (jakiekolwiek by nie były skojarzenia z genialnym dziełem Asghara Farhadiego z roku ubiegłego). Ono pewnie nie było możliwe, bo oni się kochali… no i właśnie: Mounir kocha żonę, ale nie zauważa, że jego przywiązanie do Pingeta i wynikające z tego decyzje doprowadzają Muriellę do choroby psychicznej. Trudno sobie wyobrazić, żeby ta para mogła się rozstać, właśnie ze względu na miłość, ale to ten fakt doprowadza do tragedii. Oczywiście wyjściem nie jest rozstanie, rozwiązanie tkwi w porozumieniu (w notce do filmu takie proste zdanko: „nie wystarczy na siebie patrzeć – trzeba siebie widzieć”; niby oczywiste, a jakie rzadkie). Oczywiście co niektórzy mogliby stwierdzić, że nie ma to nic wspólnego z miłością, że Mounir nie kochał, skoro nie dostrzegał narastającego problemu. Może. Nie wiem, co to jest miłość. Lecz film Hanekego przypomniał mi, że bywają takie więzi międzyludzkie, które bardzo pomagają. A to, co nazywamy miłością, często szkód wiele przynosi. Może źle nazywamy…ale jak zwał tak zwał… (chyba tytuł tego wpisu jest nietrafiony jednak, więc znak zapytania do niego dodam:-))

czwartek, 26 lipca 2012

Trzeba zabić tę miłość

Trzeba zabić tę miłość – tak, tak brzmiał tytuł słynnego polskiego filmu sprzed lat; przyszedł mi on do głowy (tytuł, nie film), gdy myślałem nad dziełem „Za wzgórzami” Cristiana Mungiu (Rumunia – ten od „Cztery miesiące, trzy tygodnie i dwa dni”). Czegoś trzeba się chwycić, znaleźć jakieś ładne uogólnienie, a jest z tym coraz gorzej (wczoraj półmetek festiwalu minąłem i coraz trudniej złapać dystans, by jakąś refleksję sformułować, trans narasta, mózg zlasowany, rytm fikcji i obrazu zdominował psyche i oczywistym jest fakt, że tylko o niektórych filmach zdołam coś napisać – a później jedynie ku własnej pamięci wypiszę sobie wszystkie obejrzane przeze mnie tytuły, by za pół roku przekonać się, czy cokolwiek z nich pamiętam). I gdy szukałem kolejnego wytrychu do zagadki tego filmu pomyślałem sobie, że ten, z Jankowską-Cieślak, może jakoś uruchomić sensowny tok myślątek. Prowincja Rumunii (znowu prowincja, ona jakoś tak nowohoryzontowa jest). Monastyr. I konflikt miłości ziemskiej i niebiańskiej ukazany w specyficznie bardzo sposób. Zresztą obraz monastyru także odbiegający od moich wyobrażeń, bo to po prostu oddalone od małego miasteczka (jest stacja i szpital, sierociniec, z którego pochodzą dwie bohaterki i który wspomagany jest regularnie przez monastyr) nieco większe gospodarstwo prowadzone przez pracowite zakonnice, którym przewodzi charyzmatyczny ksiądz (oj, popadam w ton recenzji). Bohaterki w dzieciństwie mieszkały w jednym pokoju w sierocińcu i łączyło je głębokie uczucie (nie jest dopowiedziane, jak głębokie, ale pewien klimat dwuznaczności kilkakrotnie się pojawia, co, zważywszy, że jedna z nich jest zakonnicą [ładną zresztą bardzo], nie jest bez znaczenia). Film rozpoczyna się klasycznie bardzo: pewna, domyślamy się harmonijna i ustabilizowana, sytuacja w monastyrze zostaje zakłócona przez odwiedziny przyjaciółki. Okazuje się, że jest ona w stanie zrobić chyba wszystko, by odzyskać Voichitę, którą chroniła przed złem tego świata jeszcze w sierocińcu (bo Alina wygląda na taką , która pod skrzydłami księdza skryła się przede wszystkim przed światem i jego problemami – i to już jest pewnie problem, który warto zasygnalizować: jakie są motywacje tych, którzy wybierają tego rodzaju życie, a ponieważ często wspominam o analogicznych [nie z klasztorem ale z samotnością związanych] ciągotach [choć sam nie wierzę, że leżałoby to w mej naturze, potrzebuję ucieczki i gawry może częściej niż inni, może nawet i bardzo często – ale świat jest także często źródłem mej radości i satysfakcji], to mielibyśmy do czynienia z kolejnym zwierciadłem, w którym mógłbym się przejrzeć [choć kobietą nie jestem, jak kiedyś stwierdziłem wkraczając do pierwszej klasy oczekującej zgoła zupełnie kogoś innego]): jest w stanie nawet wstąpić do klasztoru, by w ten sposób bezpośrednio wpływać na przyjaciółkę (ukochaną? – podobną wątpliwość ma także Ksiądz [dlaczego ksiądz, skoro to monastyr? Chyba mam jakieś braki w wiedzy], bo nie w pełni jest przekonany, ze Alina na spowiedzi była całkowicie szczera). Miłość bez granic, miłość narkotyczna, poczucie, że bez tej drugiej osoby życie całkowicie ale to całkowicie pozbawione jest sensu (to romantyzm oczywiście) – zawsze, gdy coś takiego oglądam, to mam poczucie, że to jednak bardziej stan chorobowy jest a nie metafizyka (bo w życiu nie ma czegoś takiego moim zdaniem), że to jest robota dla psychologa (psychiatry) bądź czasu i kolejnych doświadczeń, które prędzej czy później przychodzą i wtedy okazuje się, że coś, co nas obezwładniało (czasami długo bardzo), nie ma kompletnie znaczenia pozostawiając za sobą jedynie smugę melancholii. W filmie dochodzi do egzorcyzmów i stąd tytuł tego wpisu, wprawdzie Ksiądz walczy z Szatanem, ale w rzeczywistości jest nim uczucie Aliny do Voichity. Cristian Mungiu zdaje się wierzyć w moc tego uczucia, bo Voichita woli tego Szatana i śmierć niż wiarę, która oddala ją od realnego doświadczenia miłości. Widzę w tym filmie dwie antynomie: o pierwszej już wspomniałem, to miłość Aliny do Voichity a uczucie (jakiekolwiek by nie było, i jakkolwiek byłoby motywowane) do Chrystusa; druga to właśnie ta pomiędzy świecką a religijną metodą leczenia duszy. Choć ta druga pewnie nie w pełni jest antynomią i znalazłoby się wiele punktów wspólnych, choćby cel, czyli przywrócenie wewnętrznej harmonii i spokoju (niezależnie od tego, jak są one definiowane w obu tych przypadkach). I można by jeszcze kilka rzeczy, ale… Obejrzałem wczoraj (już jest po północy) znowu pięć filmów a o jednym jedynie kilka słów zdołałem. A chciałoby się co nieco jeszcze. Może nie o „Podwójnych śladach)” (Isaca Lacusty), bo zawiedziony byłem (choć gdybym zaczął pisać, to może zaczęłyby mi się jakieś sensy wyłaniać, bo temu przecież moje pisanie służy, nie o „Od czwartku do niedzieli” (Domini Sotomayor Castillo - Chile), ponieważ cenię pomysł (historia wyjazdu rodzinki postrzegana oczyma córki, która nie wszystko rozumie i różnie może budować świat znaczeń – temat jak najbardziej mi bliski, bo dotyczący źródeł naszego przekonania co do tego, co jest prawdą o tym świecie; a ładnie można to pokazać na przykładzie dzieci właśnie: jak bardzo ich ograniczona wiedza [romantycy by stwierdzili niespaczona przez wychowanie] o świecie wpływa na ich wyobrażenie o prawdzie; oczywiście nie uważam, żeby to był problem dzieci, wszyscy go mamy – kiepsko jest tylko wtedy, gdy sobie z tego nie zdajemy sprawy i na podstawie dość miernych przesłanek[choć nam się może wydawać, że są tzw. faktami] formułujemy niepodważalne sądy śmiertelnie poważnym tonem), ale nie został on w pełni wykorzystany a szkoda; nie o „Człowieku nie będącym ptakiem”, bo o Dusanie Makavejevie może jeszcze napiszę. Ale może uda mi się sklecić kilka słów na temat dokumentu (sekcja „Filmy o sztuce” bardzo interesująca) „Jutro” Andreia Gryazeva (Rosja). Bohaterem tego filmu jest grupa artystyczna (i już tu mam wątpliwości) o nazwie „Wojna”, która kilka lat temu sporo zamieszania w Rosji wywołała. A ja miałem sporo wątpliwości starego ramola: czy akcje w stylu okradania sklepów (i później spożywanie zawłaszczonych produktów) są sztuką? czy wandalizm w stylu niszczenia cudzych samochodów jest jeszcze sztuką? czy wciąganie w te akcje kończące się interwencją policji dwuletniego dziecka jest moralnie uzasadnione? gdzie są granice pomiędzy przestępstwem a sztuką? A grupa była w tym roku jednym z kuratorów na Berlinale, czyli są uznani na świecie. Powiem szczerze (napiszę), że mimo wszystko bardziej niż tego rodzaju pytania o definicję sztuki interesuje mnie to, co działo się pomiędzy Aliną i Voichitą i choć z taką pewnością wypowiedziałem się na temat mojego sceptycyzmu co do istnienia takich uczuć (a nie stanów patologicznych), to cały czas świat obserwuję i czekam aż mnie zaskoczy….

wtorek, 24 lipca 2012

Zmora filologa



W trakcie festiwalu NH oglądam filmy pochodzące z bardzo odległych często krain. Co się z tym wiąże: z różnych obszarów kulturowych. Nieznajomość kontekstu bardzo utrudnia czytanie tych obrazów, a przecież tak często chwalimy także tak zwany odbiór spontaniczny, bezpośredni - naiwny. Nie ma czegoś takiego. Zawsze klucz jakiś zastosować trzeba, by móc zacząć werbalizować swe wrażenia. Chyba że sprowadzimy wszystko do prostego streszczenia kolejnych scen, co po pierwsze nudne a po drugie także z wyborem interpretacyjnym (wiem, że ten wstęp dla niefilologa jest nudny a dla człowieka z tej branży kulturowych wyjadaczy - banalny) jest związane. Piszę o tym, ponieważ podczas oglądania różnych ludzkich tworów czasami sztuką zwanych (w tym wypadku filmów oczywiście) włącza mi się taki zapas wytrychów komisarza Gajewskiego; więcej - jestem niespokojny, gdy zbyt długo czekać muszę na jakieś skojarzenie; może być ulotne - byle pozwalało porządkować sensy czyniąc siedzenie w kinie bezpieczniejszym i momentami nawet komfortowym.

I dzisiaj (już wczoraj, bo troszkę mnie zmorzyło wczoraj) takie wrażenie wytrychów miałem przy okazji poszukiwania czegoś, co otworzyć można, podczas oglądania dwóch filmów: "Bitwy w niebie" Carlosa Reygadasa (Meksyk) i "Wiedźmy wojny" Kim Nguyena (poszedłem na ten film, bo to Afryka, a później doczytałem, że reżyser jest Kanadyjczykiem a jego ojciec Wietnamczykiem i że chyba nie ma korzeni afrykańskich, nie zmienia to faktu, że film afrykański był bardzo, przynajmniej dla takiego laika jak ja). Odległe krainy a moje skojarzenia oczywiście bardzo swojskie.

Gdy oglądałem "Bitwę w niebie" w pewnym momencie przypałętało mi się natrętne skojarzenie ze "Zbrodnią i karą". A przesłanki nikłe były bardzo chyba: zbrodniarz (film zaczyna się w momencie, w którym okazało się, że zmarło dziecko, które porwał wraz z żoną - i to w dodatku komuś bliskiemu - dla okupu), walka z sumieniem (to chyba ta tytułowa bitwa albo przynajmniej jakaś jej część), wyznanie winy prostytutce (która nota bene jest córką jego szefa i w sumie uprawia ten najstarszy zawód z nudów chyba...ooo i następnne skojarzenie obłędnej filologicznej głowy: "Piękność dnia" Bunuela...stop!), nakłonienie go przez prostytutkę do wyznania winy... mało to czy dużo? mówi nam to coś czy nie? analogie są, ale są i przecież różnice i to niemałe: żona, która okazuje się bardziej pozbawiona sumienia niż on (ważny wątek religijności meksykańskiej [czy tylko meksykańskiej?], bo jej się wydaje, że wystarczy pójść na pielgrzymkę, by zmyć winę), to Marcos (główny bohater) kocha się w Any i miewa erotyczne marzenia z nią w roli głównej (film na filmwebie zaklasyfikowany jest jako erotyczny, ale jeśli to kogoś skusiło, ostrzegam przed chłodem czy wręcz naturalizmem obecnym w scenach, które decydują o wartości tego rodzaju filmów:-)) i zamiast się zgłosić na policję brutalnie ją morduje (prawdziwa miłość? bo to reakcja na nieodwzajemnioną miłość była...) i następnie dołącza do pielgrzymki, by na kolanach wkroczyć (nieodpowiednie słowo, ale jakiego użyć, by nazwać w aspekcie dokonania wejście na klęczkach?) do bazyliki. I na zakończenie scena, która z Antonionim mi się skojarzyła (o zgrozo!): w zakończeniu "Powiększenia" bohater przygląda się grze w tenisa w wykonaniu mimów i ich sugestywność doprowadza do tego, że zaczyna słyszeć odgłosy odbijanej (nieobecnej oczywiście) piłki (kiedyś w końcu o tym filmie napiszę i tę scenę na pewno zinterpretuję); w "Bitwie..." kilka osób na dzwonnicy aktywizuje ogromny dzwon i nie ma wątpliwości - on powinien wydawać donośny dźwięk, i widzimy ten rozbujany dzwon i widzimy, że serce (!) uderza w płaszcz, ale jest kompletna cisza; wiem, odwrotnie niż u Antonioniego - ale jest podobieństwo (czy nie?). Scena, która w metaforycznym skrócie odzwierciedla problem, który dotyczył bohatera tego filmu: porusza się on w całkowitej ciszy metafizycznej (to jest następna zmora filologa: znajoma, też filolog, gdy rozmawiałem z nią o tym filmie, w formie pytania stwierdziła: ale ten film to taka wielka metafora jest... po wyjściu z kina momentalnie szukamy jakiegoś wyższego [dlaczego wyższego? tak jakby odbieranie dzieła - życia - na poziomie dosłownym, powiedzmy umownie - realnym, było czymś gorszym i uwłaczającym humaniście] poziomu znaczeń, traktować byśmy je chcieli jako metaforę czegoś, a gdy już ją sformułujemy, to czujemy się cholernie dowartościowanymi humanistami; a na marginesie: zgadzam się z tą swoją znajomą, film ten można potraktować jako wielką metaforę właśnie metafizycznego zagubienia człowieka w ogołoconym z wartości świecie współczesnym i potwierdza to także forma tego filmu - właśnie ogołocona; i w ten sposób udowodniłem, że namiętnie ulegam humanistycznym pokusom). I tak, dzięki Dostojewskiemu i Antonioniemu poczułem się bezpiecznie na widowni; pytanie, czy bez nich byłoby równie miło?

Mogłoby chyba być, skoro na "Wiedźmie wojny" było. Akcja filmu rozgrywa się gdziekolwiek w sercu Afryki, którą kojarzymy z permanentnymi wojnami domowymi. Przeciętny człowiek żyjący w oddalonej od centrum wiosce prędzej czy później wciągany jest w wir beznadziejnego bestialstwa. I bardzo często są to dzieci: porywane, narkotyzowane, manipulowane i z karabinem w ręku odzwierciedlające Conradowskie lęki z "Jądra ciemności". I w tym wypadku to uogólnione streszczenie już może być przecież wystarczającym wyjaśnieniem istnienia tego filmu. Oczywiście, także na poziomie bez skojarzeń, mamy do czynienia z indywidualnym i wyjątkowym losem dwójki bohaterów, którzy próbują miłością uciec od Historii (ale tego już streszczać nie będę, zaznaczę jedynie, że ich losem - znowu na poziomie dosłownym - przejmujemy się i znowu wystarczy to, by umotywować istnienie tego filmu). Ale i tak zmora filologiczna wylezie ze mnie. Bohaterka (13 lat) zmuszona jest przez partyzantów do zabicia swoich rodziców (jeśli tego nie zrobi, to oni ją wyręczą, ale w zdecydowanie bardziej okrutny sposób). Trauma ta oraz spożywanie środków halucynogennych prowadzi do tego, że zaczyna widzieć w otaczającym ją świecie duchy (magii, rytuałów, czarów jest w tym filmie sporo i nie ma wątpliwości, że jest to ten poziom znaczeń najtrudniejszy dla nas do odczytania – ale dzięki obecności tego szamańskiego wymiaru atmosfera tej afrykańskiej rzeczywistości staje się Obca, a więc intrygująca i pociągająca filologa do interpretacji; niestety brak czasu i źródeł uniemożliwia mi to, nie mówiąc o tym, że w sytuacji festiwalu każdy film w mentalnym salonie przeznaczonym na refleksję jest gościem przelotnym). Odwiedzają Komonę także i rodzice z żalem i napomnieniem, ale chodzi im o to, że nie pochowała ich. No i z czym nam się to kojarzy? Filolog powie, że z „Antygoną” niepomny na to, że ten obowiązek wobec najbliższych obowiązuje chyba w każdej kulturze. Różnie pewnie bywa w tych kulturach z konsekwencjami wiążącymi się z niewypełnieniem tego obowiązku. W wypadku Komony mamy do czynienia ze specyficznym fatum (czy może przekleństwem, ale z czyjej strony? Rodziców?), które powoduje, że nieszczęście staje się jej wiernym towarzyszem. Ale ponieważ jest w ciąży, to dla dobra dziecka udaje się do swej rodzinnej wyludnionej wioski (wszyscy wymordowani), by dopełnić rytuału. I czy przywołanie „Antygony” ma sens? Na pewno nie jest konieczne, ale dla bywalca naszej kultury staje się dobrym drogowskazem, dzięki któremu zyskuje to, co lubi najbardziej, poczucie sensu. Tak u Sofoklesa jak i Nguyena mamy do czynienia ze swoistym przełomem: pomiędzy światem, którym rządzą bezwzględne zasady o charakterze metafizycznym a tym, w którym zaczynają być one bagatelizowane. Kreon dla racji politycznych zakazuje pochówku zdrajcy, partyzantom chyba w ogóle nie przyszło do głowy, że taka powinność istnieje (a na pewno zostali wychowani w świecie, w którym one obowiązywały) . 

W obydwu utworach racje metafizyczne mimo wszystko biorą górę. Oba dzieła powstały w świecie zanikającego poczucia transcendencji (tak, tak – Ateny w V w. przed Chrystusem w przekonaniu Sofoklesa stawały się coraz mniej religijne). Jaki wniosek może płynąć dla filologa, który nie potrafił się oprzeć pokusie i teraz musi jakoś uzasadnić swoje skojarzenia? Że w gruncie rzeczy już co najmniej od 2 500 lat żyjemy w świecie, w którym wydaje się zanikać poczucie transcendencji. I jest to wniosek i optymistyczny i pesymistyczny (i tego wątku już rozwijać nie będę, bo i tak już nieźle zabrnąłem). Ot i tyle z tego humanistycznego nomadyzmu obarczonego skazą skojarzeń (choćby tylko na poziomie licealnym) i poszukiwania znaczeń.

poniedziałek, 23 lipca 2012

Ziemia spragniona woła deszczu

Ziemia spragniona woła deszczu... można by zaintonować, by ująć istotę filmu "Susza" (r.Ewerardo Gonzales, Meksyk). Już zresztą tytuł jest wystarczająco jednoznaczny. I chyba odstraszył wielu, bo była to projekcja, na której najmniej widzów było dotąd (z tych, w których uczestniczyłem; na większości są komplety), i jeszcze niektórzy w trakcie wychodzili. Jeden z najbardziej niedocenionych chyba filmów tutaj. Lubię takie odkrycia, a gdy jeszcze się okazuje, że należę do nielicznych, podnosi mnie to na duchu i dowartościowuje (takie romantyczne pragnienie wyjątkowości, należenia do wąskiej grupy, niekoniecznie elity). Wyszedłem szczerze zauroczony tym dokummentem (coraz częściej ten rodzaj filmów podbija moją wrażliwość, tu we Wrocławiu szczególnie). Coates de Australia w Coahuilii w Meksyku (nikt nie wie, skąd wzięla się nazwa tego miejsca), rancho zamieszkane przez skromnych hodowców bydła między innymi. Ziemia okrutna, życie tu wymaga sporego samozaparcia. Ale jest to ich miejsce.(Na marginesie, tak wakacyjnie, chciałbym małą refleksję na temat podróżowania kojarzącego się z kanikułą. Gdybym nawet miał możliwość znaleźć się w Meksyku, nigdy nie wniknąłbym tak w życie tej osady, nigdy nie miałbym tak pełnego wyobrażenia o życiu w tym miejscu, jak mam po obejrzeniu tego filmu. Wiem, kontrowersyjna bardzo teza, bo patrzę nie swymi oczyma, bo nie oddychałem tym przepełnionym piaskiem powietrzem, bo nie piłem tej filtrowanej błotnistej wody i przede wszystkim nie rozmawiałem z ludźmi. To wszystko prawda. Ale mam w głowie po tych 90 min. bardzo wiele z tego miejsca i wdzięczny jestem, że takie filmy powstają i że są robione w taki sposób - ale o tym już poza nawiasem:-)). Udało się twórcom ukazać ten świat jako symbiotyczną całość. Susza zaczyna się od zamierającej ziemi i stopniowo poprzez łańcuch bytów zaczyna dotyczyć także ludzi, którzy, by ratować życie opuszczają to miejsce, by powrócić, gdy tylko niebo staje się dla tej ziemi łaskawsze. Obserwujemy stopniowe zamieranie wszystkiegoa: coraz wyżej unoszące się pyły, nędzniejące rośliny, słabnące zwierzęta. Tylko ludzie, jak długo tylko mogą, mimo obecności w ich świadomości nadchodzącego końca, ciągle z nadzieją robią, co do nich należy. Przede wszystkim normalnie żyją. Co to znaczy przede wszystkim? Są po stronie życia. Kochają się, wychowują dzieci, rywalizują między sobą, walczą z naturą o byt (jeden z wątków równolegle z innymi prowadzony ukazuje los pary oczekującej na dziecko, ich nadzieje, radość, i niepokój, gdy się okazuje, że płód jest niedokarmiony, że ma za mało wody - a dzieje się to już w momencie, gdy ziemia jałowa zmusza ludzi do opuszczenia domów; inna pozostająca mi w głwie scena rozgrywa się w pustym domostwie [ludzie ci bardzo ubogo żyją, ale nie nędznie], słyszymy poruszającego się po nim człowieka, nie widzimy go i gdy już wydaje się, ze to takie symboliczne odzwierciedlenie braku - w kadrze pojawia się mężczyzna) i obserwując losy mieszkańców mamy wgląd w całą, w gruncie rzeczy radosną, naturę ich egzystencji. Łatwo się domyśleć, że kończy się powrotem mieszkańców do swych domów. I choć znajdują nadjedzone ścierwa zwierząt, to jednocześnie wokół wszystko staje się oznaką odrodzenia. Chciałoby się powiedzieć symbolem, lecz jest to przede wszystkim realność. Co nie znaczy, że ten obraz pozbawiony jest drugiej warstwy znaczeń. Precyzyjnie budowane obrazy pejzażu (filmowanego z epickim rozmachem i słowo 'epicki' jest tu jak najbardziej na miejscu), który ta garstka ludzi uznała za swój dom, co i rusz siłą sugestii każe nam wykraczać poza dosłownośc. I wcale nie chodzi tutaj o to, że koniecznie formułować znaczenia jakieś trzeba, wystarczy poczucie nieokreślone, że dzieje się w tym świecie coś więcej. Oczywiście "Ziemia jałowa" Eliota siedzi gdzieś w tyle czachy, ale ten film opowiadający historię bardzo prostych ludzi, którzy z trudem, ale radzą sobie z oschłą (!) naturą, jest bardzo optymistyczny. Można by wręcz powiedzieć, że napomina, gdyby nie to, że nie ma w nim za krztynę moralizowania. Chciałem więcej o wodzie, bo to i "Bestie z południowych krain" i "Szaleństwo Almayera" i "Czarna krew" (r.Miaoyan Zhang, jeszcze o nim nie pisałem, no i łączy te dwa filmy obraz prowincji, w tym wypadku chińskiej). Może o tej wodzie w innym porządku mi się uda. Tymczasem ...

Pochwała samotności?

Już trzykrotnie ta maszyna, w momencie, gdy zbyt się zapamiętałem w pisaniu, skasowała mi cały tekst (każdy chyba wie, co się wtedy czuje, a choć kilka razy pisałem tu o samej radości pisania i tego rodzaju wypadki nie powinny wytrącać mnie z równowagi a wręcz przeciwnie - niczym buddyjski mnich układający mandalę z piasku powinienem uznać samo pisanie za najważniejszą i jedyną wartość duchową, a wkurw i tak się pojawia). A im więcej tekstu idzie w niebyt, tym większy żal, więc chyba muszę krótsze notki publikować, nawet gdyby kilka w ciągu jednego dnia ich miało być Bo wciąż mam szczery zamiar, by prawie wszystkie przeze mnie obejrzane filmy na tym tu nowohoryzontowym festiwalu jakoś sobie odnotować. A ponieważ dziennie jest ich pięć przeważnie (tak tak, mimo zapowiedzi znowu niehigenicznie do sprawy podszedłem i w trans wpadłem [lubię te dni wycięte z rzeczywistości] do tego stopnia, że wczoraj chodziła mi po głowie pewna scena a ja przypomnieć sobie nie mogłem, z którego filmu pochodziła). Wczoraj skasowało mi myślątka, które trzeciego dnia dotyczyły, więc będę musiał je w wolnych chwilach (a takie bywają i pisanie jest wtedy cudnym relaksem, nawet większym niż rozmowy, bo ludzie, których tu poznaję starymi wyżeraczami są i mogą stać się źródłem frustracji [trochę żartuję, ale tylko trochę])odtworzyć (wiadomo, że to niemożliwe).
Zacznę od dwuznacznej i paradoksalnej pochwały samotności (paradoksalnej, bo film, który do tych refleksji mnie skłonił, raczej w przeciwnej intencji był zrobiony). "Krew" (r. Amat Escalante, Meksyk), to chłodna i powolna opowieść o małżeństwie, w którym, jak łatwo się domyślić, bo we Wrocławiu, jeżeli już taki temat się pojawia, to obowiązkowo, musi być właśnie tak, wydaje się, że już dawno wygasła ta szczególna więź, która każe ludziom być razem. Od czasu do czasu pojawiają się słowa ze słownika uczuć wyższych, ale chyba bardziej zapamiętuje się tekst w stylu "Zaczynam być napalona" i wiadomo, co po takiej deklaracji następuje [i ta właśnie wizja każe mi być zadowolonym z tego, jak los (bo to on częściej; moje decyzje tylko czasami) usytuował mnie w życiu]. Jedną z przyczyn takiej sytuacji jest to, że bohater filmu próbuje sobie tak ułożyć życie, by uniknąć wszelkich problemów. Wielu z nas tego pragnie; ja na pewno. I wiele decyzji, które w życiu podejmuję (albo których nie podejmuję) ma na celu uniknięcie wszelkich problemów, nawet gdy w grę wchodzi coś, co z punktu widzenia naszego dążenia do szczęścia mogłoby być atrakcyjniejsze. No i przyglądałem się bohaterowi i jego życiu niczym w lustrze (taka funkcja sztuki, na którą w "Hamlecie" Szekspir uwagę zwrócił wplatając w akcję "Pułapkę na myszy", by potwierdziła się zbrodnia Klaudiusza) i myślątka nieprzyjemne po głowie błądzić zaczęły: bo czyż ten egoistycznie pojmowany stoicyzm nie uśmierca nas (mnie) za życia? Bohater w pewnym momencie znajduje ciało swojej córki, która popełniła samobójstwo. By uniknąć większych, jak mu się wydawało, problemów, wyrzuca ciało (oczywiście wcześniej odpowiednio zapakowane) na śmietnik.
I to chyba by było na tyle...

sobota, 21 lipca 2012

Widz na kozetce

Obrazy, obarzy, obrazy... radykalnie zmontowane kadry z fabuł i dokumentów i jednocześnie wywód narratora dotyczący Palestyny i jej dziwacznej (to eufemizm oczywiście, bo chodzi o bezsens okrucieństwa związanego z istniejącymi tam podziałami) sytuacji. "Panna jest piękna lecz wyszła za kogoś innego" cytat pochodzący z filmu, słowa które bodajże w XIX wieku jakiś rabin wypowiedział na temat Palestyny. Słowa, które świetnie odzwierciedlają charakter filmowego dyskursu, tego filmu oczywiście... Spróbujmy, mimo wczorajszych ironicznych uwag na temat interpretacji, pobawić się sensem tego tekstu, jednym z... Odnosi się on do ziemi, na której powstać kiedyś ma państwo Izrael, ziemi kuszącej, uroczej - 'pięknej', ziemi, kórą w posiadaniu ma już ktoś inny i której odebranie, jak o tym się do dziś przekonujemy, związane jest z beznadziejnym (i zadziwiającym biorąc pod uwagę historię Żydów, bo stosują oni tam te wszystkie rodzaje przemocy, której doświadczyli na własnej skórze przez kilkaset lat własnej historii) okrucieństwem. Cóż z tego, że dawno temu to Żydzi w niej władali, takich okoliczności zna historia więcej, niż jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, można by nawet wysnuć teorię, że to jest istota historii (obecna zresztą w filmie pod postacią dynamicznie montowanych obrazów starć antagonistycznych wojsk przeróżnych nacji i religii). I to jest podstawowy kontekst słów rabina i podstawowy ich sens. Ale przecież, by te treści wypowiedzieć użył słów odnoszących się do najbardziej podstawowych relacji międzyludzkich, powiedziałbym nawet, że intymnych: młodzieniec przyglądający się pięknej kobiecie w zachwycie i z żalem jednocześnie, młodzieniec nie wolny od władzy erosa. I to jest druga warstwa tego filmu: bądź co bądź w tytule pojawia się Lacan ("Lacan Palestyna", reż.Mike Hoolbloorn), więc mamy do czynienia z psychoanalitycznym podejściem do Palestyny: można by ironicznie powiedzieć, że mamy do czynienia w filmie z Palestyną na leżance, wydobywane są z niej obrazy przeszłości, które ją ukształtowały; emocje, które wsiąkły w ziemię; pragnienia jawne i skryte ludzi ją zamieszkujących. Ludzi, którzy tworzą wrogie sobie zbiorowości, ale też ludzi, którzy są indywidualnościami. I tu świetny John Coltrane przywołany jako przykład muzyka, który grał zawsze z indywidualnościami (tu np: Eric Dolphi) a powstawała niezwykła i spójna muzyka; dlaczego tak zawsze ludzie nie mogą? Bo przeważnie nie chodzi im o dzieło sztuki a o własność... itd... widz siedzi na kozetce także, bo niezwykły montaż szybko zmieniających się obrazów nie daje się analizować, można tylko poddać się emocjom i przyzwolić sobie na skojarzenia. I może lepiej nie pytać, dlaczego ten dokument ukazujący istotę wrogiego funkcjonowania zbiorowości wnika także w naszą intymność, porusza sktryte struny osobistych emocji: "Panna jest piękna, lecz wyszła za kogoś innego". Taki to dziwny początek tego dnia był. A drugi film nie mniejszą miał wagę z punktu widzenia eksplorowania skrytych wstydliwie treści. Choć to inna konwencja i inaczej do psychoanalizy się odnosi. "Wrong" (Quentina Dupieuux - zbieżność imion nieprzypadkowa z punktu widzenia stosunku do utrwalonych w naszej świadomości konwencji; zresztą 'Księga imion' i zawarte w niej diagnozy dotyczące ich znaczenia dla ich posiadaczy została także , gdzieś tam na marginesie, żartobliwie wykpiona - np. imię determinuje skłonność człowieka do samobójstwa [temat zresztą obecny w osobnej sekcji na festiwalu]) jest dla mnie swoistym połączeniem Kafki, surrealizmu i Hartleya (może jest tu niepotrzebny, bo on jest przecież także połączeniem surrealizmu i Kafki) z niezłą dozą ironii i humoru spod znaku Monty Pythona. A surrealizm jak wiadomo z psychoanalizy się wywodzi, więc kozetka jest jak najbardziej na rzeczy. Ale kogo na niej posadzić? Bohatera, reżysera czy widza? No cóż, absurd decydujący o wymowie (choć niektórzy są skłonni twierdzić, że skoro absurd - to brak sensu i trudno mówić o wymowie; ja się z tym nnie zgadzam) tego filmu wywodzi się z głowy twórcy i jego sposób postrzegania świata w tym momencie analizujemy; cholera - banał, chyba trzeba zmienić ścieżynę mej refleksji, by na większej jeszcze płyciźnie nie utknąć... cóż, zacznę od innej strony... Większość kadrów w filmie ma bardzo małą głębię ostrości, co powoduje, że poza głównym obiektem filmowania wszystko jest nieostre. Chyba po raz pierwszy dostrzegłem tak ścisły związek pomiędzy takim zabiegiem a treścią utworu. Bo efekt jest taki, że bohaterowie w kadrze funkcjonują całkowicie osobno, wydaje się, że nie ma pomiędzy nimi żadnego porozumienia (bo nie ma, rozmawiają ze sobą ale każdy funkcjonuje we własnym świecie, co kadry świetnie uwyypuklają). Dziwaczna historyjka o zaginionym psie ujawnia szereg absurdów, wśród których funkcjonujemy, w które bezkrytycznie wsiąkamy, ale które także sami kreujemy. A dominuje oczywiście temat bliskości i związków, które na przykład opierają się na masie wyeksploatowanych nic nieznaczących wzniosłych słów. I nie powinno dziwić, że w tym świecie pojawia się firma pana Changa zajmująca się porywaniem zaniedbanych psów w tym celu, aby właścieciele odczuli ich brak i tym mocniej zaczęli je kochać. A wszystko zgodnie z banalną zasadą: "Szlachetne zdrowie, jako smakujesz, nikt się nie dowie, aż się zepsujesz". Problem może się pojawić - i pojawia się w filmie - gdy się okaże, że właściciel dość szybko godzi się z utratą swego pupila i sprawia sobie nowego... w tym momencie pan Chang zaczyna mieć kłopot: co zrobić z porwanym pieskiem? I tak to wszystko, jak w bardzo typowym :-) śnie się dzieje wywołując na sali dość często gromki śmiech. Ale przecież ten ciąg przypadkowych niby obrazków znajduje także mocno niepokojący odzew na nieco głębszych pokładach psyche, tych odgrodzonych od reszty świata, tych, które zawsze są nieostre, a więc nie można by było w żaden sposób ich ukazać. Choć skoro o psychoanalizie mowa, to oczywiście i o seksie kilka słów trzeba. Tym bardziej, że tam wydaje się umiejscowiona istota ludzkich problemów w filmie Makavejeva "Czarnogóra; perły i wieprze". Tytuł oczywiście sugeruje, że nie należy zbyt poważnie traktować wizji świata tam wykreowanej, aczkolwiek można przecież i inaczej. I znowu pozwolę sobie, niepomny na wczorajsze przestrogi twórcy filmu "Sala 237", na małą eskapadę interpretacyjną dotyczącą tytułu. Nie wchodząc w szczegóły można powiedzieć, że film jest swoistym montażem cytatów z wielkich poprzedników. Przede wszystkim obecny w nim jest Bergman, dzięki któremu momentalnie możemy scharakteryzować rodzinę, której dotyczy akcja, bo pochodzi ona z filmów mistrza z okresu "Scen z życia małżeńskiego" (nawet ten sam aktor - Erland Josephson 8 lat starszy, akcja rozgrywa się w Szwecji, itd). I z tych pereł związananych z wielkim dziedzictwem kina europejskiego skonstruowany jest ten film. Tylko że świat przedstawiony ma charakter parodystyczno groteskowy i nierzadko w sposób mało subtelny rozśmieszający - i tu mamy tytułowe wieprze (aczkolwiek i perły i wieprze pojawiają się w filmie dosłownie, ale to nieistotne jest). Jest obecny w tym świecie oczywiście psychoanalityk (który w pewnym momencie bezceremonialnie stwierdza, że nigdy nie myśli), do którego zwraca się zaniepokojony o zachowanie żony mąż. I w ten sposób trafiamy - symbolicznie oczywiście - na obecną nieustannie w tym poście kozetkę. I tu dokonam znowuu wielkiego skrótu (bo przecież to miały być tylko krótkie - ha ha - notatki, które pozwolą mi za rok każdy film jakoś zidentyfikować): kozetką dla żony okazuje się wizyta - całkowicie przypadkowa oczywiście - w osadzie emigrantów jugosłowiańskich i tam, wśród bywalców Zanzi Baru niemających oczywiście żadnych zahamowań bedących źródłem zarobków psychoanlityków cywilizowanego świata Zachodu wychodzi na jaw, co jest u źródeł jej dziwnej melancholii. Eros i Thanatos leżą u podłoża małżeńskich problemów. A więc ostry seks zakończony morderstwem doprowadza żonę do równowagi psychicznej likwidując być może kryzys 37 latki. Dzięki Freudowi wyzwala się z nudnych więzów rodziny w ten sposób. Proste to bardzo i nawet komiczne, co jest niewątpliwą zaletą filmu. Feministki zapewne dostrzegłyby w nim dowody na opresyjność świata wobec kobiet, czy też uwypukliłyby ich ulubiony temat:przygotowywanie kobiety do ról, które później muszą pełnić w społeczeństwie - gospodyni i dziwki naturalnie(i nie ma wątpliwości, że i z tego Makevejev sobie nieco kpi, choć ja nigdy nie mam pewności, kogo ten rodzaj przedstawienia ma obśmiać: tych którzy nie zauważają, tego opresyjnego prawa, czy też tych, którzy z nim walczą). Dzień zaczął się poważnie, kończy z mocnym dystansem. Cóż mam czynić w tym okrutnym boju z nieuświadomionymi popędami ja widz na kozetce na początku wieku XXI? Kochać się i zabijać? Kiedy indziej może, dziś posłucham w Arsenale Billa Laswella. I myślę, że poradzi on sobie z wszystkimi mymi frustracjami; na razie...

piątek, 20 lipca 2012

O złudnych ścieżkach interpretacji

Po filmie Rodneya Aschera "Sala 237" powinienem zaprzestać pisać bloga, powinienem przestać uczyć. Wyświetlany w sekcji "Filmy o sztuce" a robi wrażenie Mocumentu. Jest błyskotliwą bardzo prezentacją różnych przewrotnych możliwości i nterpretowania "Lśnienia" Kubricka. Ogląda się go z zapartym tchem, ale ani przez moment nie opuszcza człowieka wątpliwość dotycząca powagi wywodu. Są w nim pomysły przekonujące (szczególnie te przemawiają do mnie, które ukazują błędy np. w scenografii, błędy, które zdają się pozorne). Jest to istotny problem, często my - interpretatorzy - wyciągamy daleko idące wnioski ze zwykłej pomyłki twórcy. I oczywiście, posiłkując się Freudem, możemy udowodnnić, że nawet pomyłka ma znaczenie dla interpretatora. I oczywiście, jeżeli przyjmiemy, że film ma wydźwięk ironiczny, to przede wszystkim różne psychoanalityczne szkoły wydają się być głównym celem twórcy tego niezwykłego eseju (który zresztą polecam wszystkim wielbicielom "Lśnienia" niezależnie od powagi jego twórców. Ale można chyba poszerzyć ten punkt odniesienia - będą to wszyscy posmoderniści z Zizkiem i jego wywodami (szczególnie w filmowym eseju "Zboczona historia kina") na czele. Ja bym jednak nie wylewał dziecka z kompielą i myślę, że nie taki też był cel reżysera: sądzę, że jeggo ironia ma tylko nas zdystansować, jej celem jest wyzwolenie w nas krytycyzmu, ma uświadomić, że podmiot obserwujący kreuje przedmiot obserwacji. I że warto czasami na niektóre interpretacje spojrzeć z dystansu, z odrobiną uśmiechu, ale nie negując jej automatycznie. Bo ja po obejrzeniu tego filmu inczej patrzę na "Lśnienie" i niewątpliwie będę chciał do niego wrócić. A jednocześnie z więkkszym dystansem będę przyglądał się interpretacjom takiego Zizka na przykład. Nie wrócę z kolei już do filmu "Życie bez zasad" Johnniego To. Co nie znaczy, że był słaby; należy po protu do tych filmów, które wystarczy obejrzeć tylko raz, bo wydaje się, że po tym jeenym oglądaniu już wszyystko wiemy (i tym razem przemawia przeze mnie pycha oczywiśie, bo pewnie wielu rzeczy nie dostrzegłem, ale jakkoś nie jjestem specjalnnie zainteresoowany. Hongkong podczas kryzsu i kilka zgrabnie ze sobą połączonych wątkcji rozgrywającej się jednego dnia. I chyba jedyna rzecz której nie chciałbym zgubić po tym filmie to myślątko dotyczące interpretacji tytuułu: ten brak zasad niekoniecznie dotyczyć musi moralności (choć środowisko biznesowo-ganngsterskie oczywiście wydaje się jej poozbawionne, choć pojawiają się dziwne wyjątki), odniósłbym ten tytuł bardziej do praw rządzących naszym życiem. Nie ma takich, wszystko zależy od cholernego przypadku. I tego między innymi uczy nas kryzys. Zawsze mówiłem, że ekonomia a w szczególności 'naukowe' traktowanie inwestowania na giełdzie to taki sam rodzaj ludzkiej działalności (i pychy) a meteorologia i psychologia. A moze dotyczy to wszystkich praw determinujących nasz los, to znaczy ich braku. Nasz los także interpretujemy już w momencie, gdy zdarzenia je kształtujące są już za nami. i nie ma wątpliwości, że te interpretacje są intencjonalne albo co najmnniej nieuprwnionne i mocno zawężone do naszego pysznego subiektywnego punku widzenia. Nic nie dają jeśli chodzi o kształtowanie przyszłości; mogą jedynie nauczyć pokory a jednocześnie godności. I tyle, bo jeszcze jjeden film dzisiaj na tym prowokującym do wpisów na blogu (drugi dziś, niesamowite) festiwalu. A to pierwszy cały dzień dopiero...

Pycha i ślepota Białego człowieka

Zaczął mi się maraton, ale może tym razem uda mi się zachować w pamięci choć tytuły filmów; może jakieś myśli, bo przecież nie przemyślenia: festiwal nie pozostawia na nie czasu. I jest to bezpieczne: tym razem każdy banał czy powierzchowność wytłumaczona może być sytuacją transu i zmęczenia. Ale dla siebie przede wszystkim chciałbym tych kilka wpisów zrobić,by później do nich wrócić (nie ma akapitów, bo nie wiem, jak to się robi na notebooku, ale nada to tym wpisom szczególny charakter strumienia, no i częściej niż zwykle błędy będą się pojawiały, bo jeszcze mam trudności z obsługą tego sprzętu). Dziś na razie dwa filmy. Na początek Conrad i "Szaleństwo Almayera" (r. Chantal Akerman). Książki nie czytałem, więc bez porównań. To co lubię u Conrada, to możliwość odczytywania na dwóch poziomach znaczeń niemal każdego słowa, które w jego prozie się pojawia. Tak też było w tym filmie (niestety niekoniecznie przekładało się to na obrazy, choć były pełne hipnotycznego uroku, co oczywiście odzwierciedla stosunek Białego do Innego: pełna lęku fascynacja [w filmie uzupełniona jeszcze niepokojąco melancholijną muzyką Wagnera]). Bo temat kolonialny oczywiście. I wszystko, co działo się pomiędzy bohaterami daje się przełożyć na dyskuurs postkolonialny. Głębokie przekonanie Europejczyków o swojej wyższości, ich pragnienie edukowania całej reszty świata, kłopoty dziewczyny 'półkrwi' (bo przecież nie jest biała - choć piękna - i absurd związany z jej edukacją: znajomość łaciny ma niby być wstępem do lepszego świata i efekt tej edukacji: jej duchowa śmierć, chłód i oddalenie, itd... znamy to, ale nie dość powtarzania - problem przecież nadal żywy, choć na pewno już trochę spokornieliśmy. I można by jeszcze, ale te notki krótkie będą, bo czasu niewiele i myśli niepoukładane. Ale jeszcze - dżungla a w niej zagubiony biały człowiek, Almayer i jego szaleństwo. I jak pisałem jest ono osobiste - związane z odejściem córki czy też z uzmysłowieniem sobie złudności wszystkich jego marzeń; ale też jest to szaleństwo białego człowieka, który uzurpuje sobie prawo do bycia szczytem stworzenia. I tego chyba dotyczy drugi film, tzw. mockument, czyli fikcyjny dokument: zrobiony w stylistyce kina dokumentalnego (film stary, rok 1965, więc czarno-białe zdjęcia, z wadami technicznymi, duże ziarno itd. czyli wszystko, co lubię... a tytuł "Zabawa w wojnę" Petera Watkinsa). Reżyser zainscenizował film, w którym pokazuje w formie reportażu skutki wybuchu bomby termojądrowej (oczywiście okoliczności także są przywołane i bardzo uwiarygodnione). Łatwo się domyślić, że niektóre obrazy mocno zapadają w pamięć, ale dla mnie chyba istotniejsze były wypowiedzi niektórych fachowców od ludzkich postaw, czyli naukowców i księży na przykład. W tej części film był ironiczny, bo obnażał jawną ślepotę ludzi wygłaszających mądre dyrdymały; ślepotę tych, którzy z tymiż przemądrzałymi tekstami na ustach bez mrugnięcia okiem, w przekonaniu o swej słuszności są gotowi wysadzić ten świat w powietrze a jeśli nie wysadzić, to skazać miliony na niewyobrażalne cierpienie. O tym filmie można by wiele jeszcze, będę do niego wracał, ale jeszcze jedno: dla twórcy istotnym punktem odniesienia, źródłem wiedzy na temat skutków wybuchu Bomby były efekty nalotów dywanowych na Drezno czy też Hamburg. Niewiele się o tym mówi, nikt nie śmie tego nazwać zbrodnią wojenną, bo w słusznej sprawie itd. Ale ja jak zwykle mam wątpliwości. Szczególnie po obejrzeniuu tego mockumentu, czyli dokumenty wymyślonego a oddziałującego bardziej niż niejeden dokument tzw. prawdziwy (i nie będziemy tracić czasu na rozważania na temat tego, czym jest prawda).

czwartek, 19 lipca 2012

Na otwarcie

Tematem opowieści będzie podróż małej Huspuppy przez krainę śmierci. Równie dobrze mógłbym napisać: dzisiaj przyglądałem się na ekranie, jak żyje margines w dalekiej Louisianie (i pomyślałem sobie, że jednak bycie belfrem w Polsce nie jest takie złe, choć... cholera, zawsze musi być jakieś 'choć', nie można choć raz przyjąć jakiś sądów bez wątpliwości, czy zawsze musi być to dzielenie włosa na czworo...). Ale też historia rodzinna, o szczęściu. Bo ci żyjący na terenie zalewowym ludzie (zalewowym, czyli przeznaczonym do zalania w razie powodzi - i, jak łatwo się domyśleć, ta powódź rzeczywiście ma miejsce). I takie myślątko przez głowę mi przeleciało podczas projekcji: czy też trzeba być takim degeneratem (oni non stop chleją a żyją w warunkach przypominających chlewiki z czasów PRLu), by poczucie ciepła i bliskości zaistnieć mogło? Czy też może zbyt banalne byłoby ukazanie, że tak zwani normalni ludzie także potrafią się kochać? I rzeczywiście najczęściej (oczywiście poza komediami romantycznymi) oglądamy na ekranie świat 'normalnych', ale obojętnych i jednoczeście nieszczęśliwych ludzi. Ale to także już banał jest. Mówimy o ludziach, którzy codziennie walczą o byt i jednocześnie codziennie starają się na swój prosty (!) sposób wyciągnąć z życia jak najwięcej radości. I obserwujemy ten świat oczyma małej dziewczynki, której nieokiełznana wyobraźnia pełna jest mitycznych bestii pochodzących z (jej?) pierwotności. To jest podróż i zmaganie się z bestią. Podróż, którą w sumie każdy normalny człowiek przebyć w młodym wieku powinien. Każdy tego potwora w sobie powinien umieć okiełznać; a przede wszystkim poznać. Ale nie każdy jednak przez takie doświadczenie przechodzi. Nie każdy ma ojca, który pełen agresji i determinacji zmusza córkę do wyzwolenia w sobie bestii; nie każdy żyje w tak surowych warunkach, że w sumie każdy dzień staje się walką z potworami; nie każdy wreszcie ma taką wyobraźnię i jednocześnie siłę. Bo dziewczynka jest mocarzem. Przechodzi banalną drogę; ale banalną z punktu widzenia psychoanalizy: zabija ojca, walczy z cieniem (bestią), odbywa podróż na Pola Elizejskie, gdzie spotyka być może matkę (a zawozi ją tam oczywiście współczesny Charon na jakiejś dziwaczej platformie; oni w ogóle wszyscy po tej mitycznej wszechobecnej i jednocześnie niszczącej wodzie dziwacznymi bardzo 'łódkami' pływają. Bestie są konkretne bardzo w tym filmie; atakują bardzo realnie, choć filmowane są bardzo poetycko. Za to śmierć, która wydaje się być jedną z ważniejszych bohaterek, nie pojawia się uosobiona - czy też, paradoksalnie, ożywiona:-). Ale jest. Ciągle. Skojarzył mi się ten film z innym, jednym z moich ulubionych, "Do szpiku kości": ojciec i córka (choć różnica duża wieku pomiędzy dziewczętami), surowe - nieprzypominające amerykańskich, znanych nam z innych filmów - warunki życia, specyficzne relacje międzyludzkie, no i to, że mi te warunki, w których żyją, tak Polskę (tę biedną) przypominają. I to był pierwszy dzień festiwalu "Nowe Horyzonty" i mój pierwszy raz: nigdy nie pisałem poza domem. Dziś jeden film, więc mogę to ogarnąć, ale czy napiszę coś jutro, pojutrze... sącząc wieczorne piwko...

 "Bestie z południowych krain" reż. Benh Zeitlin

czwartek, 12 lipca 2012

O naszej gotowości do wykorzystania katastrofy

O Majgull Axelsson już kilkakrotnie pisałem. Szwedzka pisarka, która dawno temu urzekła mnie "Kwietniową czarownicą"; powieścią pełną magii, dzięki której potrafiła wniknąć w zakamarki życia psychicznego pięciu kobiet.
Tym razem temat pozostał ten sam: pokiereszowane relacje rodzinne - tyle że opowiedziane w miarę zwyczajnie.
W miarę, bo:
narracja jest mocno achronolologiczna, permanentnie skaczemy w czasie na odległość pół wieku (taki chyba jest czas fabuły - choć mogę się mylić, może być więcej, ale musiałbym się teraz pochylić nad tą powieścią bardzo analitycznie, by być pewnym;
jest wielu bohaterów a narracja jest personalna i dość długo nie mamy pojęcia, co ich łączy a co gorsza - kto jest najważniejszy; i choć klamra kompozycyjna powoduje, że zyskujemy jakąś tam pewność (że to Susanne), to i tak inne postacie mogłyby także rościć sobie prawo bycia na pierwszym planie (nie jest to bez znaczenia,ponieważ właśnie bycie na scenie, odgrywanie głównej roli [czy też przeciwnie - zmora bycia w cieniu] jest jednym z wielu tematów tej książki; jest też źródłem największego dramatu, można by powiedzieć - dramatu założycielskiego akcji tej powieści: scena, w której Robban za plecami śpiewającego Bjorna [nie wiem, jak w tym edytorze wstawiać niepolskie czcionki, np. o z dwoma kropkami] przedrzeźnia go zdecydowała być może o losie bohaterów tej książki; choć oczywiście Axelsson jest na tyle wnikliwą obserwatorką rzeczywistości, że ma świadomość, iż los człowieka zależy od wielu bardzo czynników i - jeśli już - jakieś wydarzenie wydaje nam się fundamentalne, decydujące, to zwykle [jeśli nie zawsze] jest ono już jakoś przygotowane w naszym wnętrzu, mościmy mu gniazdko, oczekując, lękając się - by później wykorzystać rzeczywistość jako pretekst)
I w ten sposób w nawiasie, we wtrąceniu już określiłem jedną z zasadniczych spraw, które przyszły mi do głowy podczas lektury. Bjorn chciał zniknąć, miał już dość swojej roli gwiazdy, szczególnie, że miał świadomość, że są to jego dni ostatnie w świetle jupiterów, że za chwilę będzie stereotypową byłą gwiazdą (a ponieważ był członkiem zespołu młodzieńczego, który tak naprawdę w muzyce niczego wielkiego nie dokonał [był tylko świetnym przykładem na siłę promocyjną mediów], to wiedział, że za chwilę będzie kompletnie zapomnianą gwiazdą)i Robban tak naprawdę oddał mu przysługę - pozwolił mu zniknąć. Ale to spektakularne błazeńskie wydarzenie na scenie wywarło ogromny wpływ na niemal wszystkich bohaterów tej książki. Bo nie wiedzieli oni, że wydarzenie to miało już wymoszczone gniazdko w psychice Bjorna i że on - kompletnie tego nieświadomy - tylko na nie czekał.
Inni zaczęli szukać winnych. I każdy gdzieś go znalazł.
I taka mogłaby być teza tego mego wpisu: nie ma wydarzeń, które w sposób spektakularny i wyjątkowy wpływają na nasze życie, jest tylko płynne bardzo życie psychiczne, które spożytkuje te wydarzenia, na które jesteśmy przygotowani już.
Mogłaby, ale...
zniknięcie Bjorna stało się dla innych katastrofą, na którą przygotowani ewidentnie nie byli; Inez trafia do szpitala psychiatrycznego, Susanne niemal przez pół wieku zmaga się z problemem utraty brata (kuzyna) i dokonuje w zakończeniu spektakularnego poniżenia Robbana, poniżenia, które obnaża jej prawdę o sobie - odzyskuje radość życia, ale jednocześnie nie może uwierzyć, że ktoś taki siedzi jej w głowie, że - by się wyzwolić - potrzebny jest akt tak poniżającego okrucieństwa (bo przecież Robban jest już wystarczająco żenujący w swoim podstarzałym nieszczęsnym uwodzeniu, nie trzeba mu koniecznie aż tak nieludzko tego uświadamiać [a może trzeba? może tego rodzaju akty są jednak potrzebne, by móc przekroczyć... a jak nie damy rady, to cóż - nie wykorzystaliśmy danej nam szansy. Bo jak wyzwolić się z nieświadomej sytuacji żenującej - ktoś musi dokonać na nas aktu obnażającego, by nasza psyche mogła się oczyścić. I w ten oto sposób dochodzimy do wniosku, że zemsta Susanne była być może szansą na wyzwolenie Robbana...]).

A tak w ogóle to ta powieść jest przecież o rodzinie. Oczywiście rodzinie poranionej. W której trudno doszukać się naturalnego ciepła. O obcości najbliższych. Ale o tym to pewnie już rasowi krytycy napisali, bo to już z tytułu wynika... lód i woda...

Majgull Axelsson: Lód i woda, woda i lód

poniedziałek, 9 lipca 2012

Co tam się roi we łbie faceta

Po raz pierwszy w życiu doceniłem zalety leżaka. Dotąd kojarzył mi się on przede wszystkim z plażą a ja za takim sposobem zabijania czasu nie bardzo przepadam, więc i ta forma siedzenia jest mi mało znana. Wybieram bardziej wyrafinowane zbrodnie, np. ogródek piwny...
ale tym razem leżak na specjalnie przywiezionym i wysypanym piasku - oczywiście plażowym - na tyłach Dworku Sierakowskich.
Trafiłem tam błądząc (co nie znaczy że nigdy tam nie byłem; błądząc myślami oczywiście) po tak zwanym spektaklu przedpremierowym "Skrzynki Pandory".
Skrzynka, puszka, kuferek... dzisiaj twardy dysk czy też pamięć poczty mailowej... Ponieważ z poczuciem humoru u mnie krucho (a to komedia była, czy bardziej - farsa) a internetowe randki jakoś pachną mi styropianową kukłą, to myśl ma czym innym się zajęła...
zastanawiałem się, czy ilość wulgarnego internetowego flirtu nie dyskwalifikuje tej sztuki jako produktu przeznaczonego na scenę letnią. Bo tam przecież nierzadko dzieciaki... i chwytam się tutaj na jakimś nieznanym mi oporze moralnym... czyżby już belferstwo tak weszło mi w krew... może przeczulony jestem... przecież te dzieciaki nie takie rzeczy wiedzą (a przede wszystkim widzą)...
i tak dumając doszedłem do Dworku
A tam kolejny spektakl.
"Zielony Mężczyzna"
i leżak
i piwo
Na scenie sparaliżowany facet (bo na wózku), nad papierzyskami, w odciętej od świata chałupinie w otulinie śniegu (konsekwentny Grzegorz Sierzputowski)...
(to taka metafora oczywiście jakiejś tam każdej samotności twórcy: bo niby na tym wózku jako nieporadny życiowo; ciągle przy jednym stole, bo już nie bardzo mobilny - co z wiekiem się robi - a żona niby umarła ... ważne że była a już jej nie ma - żona, kobieta, partnerka - anima)
Była? (i tu wychodzę poza nawias kontynuując myśl z nawiasu... - to tak jak zrobić przeskok między światami).
Bo przecież nie wiadomo czy w ogóle była.
Bo roi mu się tylko pewnie (i to oczywiście nie nowy koncept zanurzenia twórcy we własnych marzeniach; nie nowy a stary jak Calderon, Berkeley, Schopenhauer... [ale ten blog nie ma być erudycyjny, więc stop, bo jeszcze ktoś zacznie mnie odpytywać z historii teatru i filozofii i obnażę nieopatrznie swą ignorancję]).
Anima - to realne bardzo, bo znajdujące oparcie w realnie istniejącej rzeczywistości, wyidealizowane (tak to paradoks jest) wyobrażenie o dopełnieniu człowieka. A im bardziej jesteśmy, czy też staramy się być blisko świata, co może się przejawiać w cynizmie, ironii czy też nawet wulgarności, tym bardziej to wyobrażenie bajkowe jest.
Bo ten mężczyzna już zgorzkniały bardzo, okrutny nawet a wręcz Zielony.... zgniły
I przychodzi do niego ta nimfa (piękna Sylwia Góra-Weber) z zaświatów, to uosobienie jego marzeń. To ucieleśnienie niespełnienia. I jak na prawdziwego faceta przystało nie jest on w stanie nic jej dać. Jest twórcą, więc tylko jako tworzywo ją traktuje. "Poemat tworzysz" chciałoby się przywołać. Bo to pytanie takie jest: czy w momencie, gdy odkrywamy, że świat teatrem jest, że w nim wszystko materią dzieła li tylko (albo że trwałe jest tylko to, co zapisane - niczym w "Padlinie" Baudelaire'a), to czy przejść pomiędzy światami potrafimy; pomiędzy twórczą (bądź grafomańską) wyobraźnią a tym fenomenem, do którego i tak nigdy dostępu nie mamy.
Ona Prawdą nie była na pewno (i tak jest to inscenizowane od samego początku - jako bajka), ale w pewnym momencie jednak zdejmuje perukę i czyta jego teksty. A oni wyznają sobie miłość. Ale nie dziwi nikogo (nawet faceta, który po spektaklu w stanie wskazującym na spożycie niemal wkroczył na scenę wykrzykując, że to wszystko nieprawda - taka specyfika sceny letniej, ogródkowej:-)), że dość szybko się znienawidzili.
A śnieg już nawet w salonie przysypuje parkiet. I ona bałwana chce ulepić. A on ma w głowie tylko to, że marchew, z którego nos jest uczyniony zmurszeje z czasem.
"Pobite gary" chciałoby się...
Bo o tym, że śnieg stopnieje, to on nie mówi. A ten śnieg wszędzie na scenie.
Śnieg pada; dni płyną, ona jest.
Ale jak długo można się karmić tylko swoją wyobraźnią.
Nawet dylemat poranny: jajecznica na maśle czy na boczku przestaje ekscytować.
Unieruchomiony mężczyzna oczekuje na opadnięcie kurtyny.

Jest w sztuce skrawek nadziei. Bohater, niby pisarzem jest, ale maluje. Zgniłą zieloną plamą (bo podkreśla, że zdolności żadnych nie posiada - asekuruje się pewnie, by zneutralizować ewentualną krytykę) tworzy swój autoportret. A Jej się udało go jakoś zmodyfikować. Zaistniała (ta realna czy ta wyobrażona? bo czy ktoś go odwiedził czy nie?)...
Ekscytuje mnie i nudzi wręcz czasami ten problem związany ze Spotkaniem. Mamy w głowie tyle wyobrażeń przeróżnych (te głosy z offu w trakcie spektaklu), tyle sobie wymarzyliśmy i tyle nam zrobiono, że Spotkanie z Drugim wydaje się nierealne. Mówię oczywiście o tym Drugim, z którym łączymy nadzieje jakieś. Ile w nim (w niej) naszych projekcji? Jak bardzo się oszukujemy? Jak bardzo - później - będziemy się starali światu udowodnić, że żeśmy się nie pomylili i będziemy kontynuowali spotkanie, by nie utracić poczucia sensu? Ale może to nie problem, może należy mieć nadzieję, że przebudzenie nie nastąpi? Bo co za problem, czy w iluzji żyjemy czy nie - ważne, że bywa czasami dobrze...
ale bohater tego nie chce przyjąć

I jeszcze o kocie trzeba by coś (z kotami zawsze byłem na bakier; pies dla mnie był bardziej realnym odniesieniem do rzeczywistości). Bo on jest tam symbolem lęków, które w nocy atakują wyobraźnię. I zniknął tej nocy, gdy być może się spotkali;
tylko że On tej nocy nie pamięta...

A gdy nad ranem Przemek odwoził mnie do domu (dzięki Przemku) na przystanku autobusowym znalazłem styropianowy korpus kobiety (taki ze sklepu) i w sypialni se go postawiłem.

K. Roszkowski Zielony Mężczyzna reż. A. Nalepa

wtorek, 3 lipca 2012

Komedia romantyczna

Zostałem ostatnio namówiony na obejrzenie komedii romantycznej ("zostałem namówiony" - od razu się tłumaczę, bo to przecież nie uchodzi... i jeszcze o tym pisać - wstyd), a ponieważ niewiele piszę ostatnio a i umysł zlasowany nieco czy to zmęczeniem pracą, czy też wakacyjną labą (i tak źle i tak niedobrze), to wykorzystam temat, by coś naskrobać i oderwać się od tego klimatu unieważniającego życie.
"Drzazgi"
Splecione ze sobą trzy historie (co oczywiście dzisiaj niczym oryginalnym nie jest, bo to i Altman a u nas stosunkowo niedawno rewelacyjne "Zero"; i choć to już nieco banalne, to lubię tę formę narracji ukazującą, jak w przedziwny sposób splatają nam się losy, jak [czasami?] przypadkowy [?] zbieg wypadków decyduje o naszym powodzeniu lub klęsce [bądź - powiedzmy - dyskomforcie]; chciałoby się zacytować Kochanowskiego: "nieznajomy wróg jakiś miesza ludzkie rzeczy" czy też "a na szczęście wszelakie serce ma być jednakie" [ale jak zwykle zbaczam nieco z tematu]).
Trzy historie oczywiście miłosne (no przecież romantyczna komedia).
Ale tematem tej opowieści jest także Śląsk: upadające kopalnie, upadający Górnik Zabrze, ostry podział na biednych i bogatych, niechęć do Cyganów, ciepłe relacje rodzinne i sąsiedzkie, swojskość - a także stereotyp w spojrzeniu na to miejsce wyśmiany w scenie kręcenia filmu ("bieda szyby? - u nas nigdy nie było").
To tło jest ważne; dzięki niemu ta typowa historia miłosna nabiera kolorytu.
Typowa, bo cóż w tym dziwnego, że:
- rozpieszczona dziewczyna z bogatego domu ma wyjść za mąż bez miłości, bo taki jest układ między rodzicami (oczywiście w ostatniej chwili ucieka, przekonuje się, że miłość ma jednak znaczenie w życiu - o naiwności ludzka:-) - stereotyp gatunkowy oczywiście, w życiu raczej się nie zdarza (to znaczy ucieczka sprzed ołtarza);
- chłopak, który ma romans z mężatką, ucieka, gdy zdradzany mąż mu mówi: "Ależ weź ją sobie, ale z dzieciakiem i to od jutra" (choć przyznaję - ta scena szczerze mnie rozbawiła, spodziewaliśmy się jakieś jatki a tu "rzeczywistość skrzeczy" - świadczyć to może o tym, że taki typowy to ten film nie jest);
- młody magister otrzymawszy stypendium w Bostonie chce opuścić swą dziewczynę w ciąży i zafundować jej aborcję (do końca nie wiemy, co mu tam siedziało w głowie w tej knajpie - też ładna scena, jak z "Granicy" Nałkowskiej, gdy Ziembiewicz daje kasę Justynie [zawsze się spieram z uczniami - czy na aborcję czy po prostu oddawał dług i kto ostatecznie o usunięciu ich dziecka zdecydował] i w tym momencie - chyba - przekonuje się, że ją kocha - znowu chyba... (chyba - ponieważ to jest jedna z cech komedii romantycznej, że w niej miłosne objawienia mają charakter momentalnego olśnienia i wcale nie wiadomo, co się za nimi kryje [trzeba oczywiście zwrócić uwagę, że śmierć chłopaka jest i rozczulająca - bo słyszy/nie słyszy umierając słowa dziewczyny - wiadomo jakie i jednak nietypowa dla gatunku]; tak , jak w ostatniej scenie - najbardziej pasującej do konwencji: bogata dziewczyna w welonie odjeżdża na motorze z prostym chłopakiem pochodzącym z dzielni leżącej po tej biednej stronie miasta...
Banał?
Ale jak inaczej może kończyć się komedia romantyczna?)
Dlaczego oglądałem?
Odpocząłem... po prostu:-)
Dlaczego od razu o tym pisać?
Z nudów? Bo nie stać mnie na większy wysiłek? Bo być może to jest poziom najbliższy moim ambicjom? Bo temat nieistotny - liczy się taniec palców na klawiaturze?
bo

"Drzazgi" reż. Maciej Pieprzyca